Czasami, w nieoczekiwany sposób, los rzuca nas w miejsca, które wywołują skojarzenia, sprzyjają refleksjom i budzą wspomnienia. Takim miejscem okazał się taras pewnego hostelu w Yogyakarcie. A jakie wywołał wspomnienia? Te najlepsze!
Pociąg z Bandung do Yogakarty (Jogjy) wlecze się niemiłosiernie. Widoków za oknem podziwiać za bardzo nie można, bo jest już ciemno. Jedynym urozmaiceniem są sprzedawcy przechodzący bezustannie środkiem pociągu. Każdy pełnym głosem zachwala swój towar, a wybór jest spory: woda, zimne napoje, kawa, herbata, papierosy, tofu, krzyżówki, ryż z kurczakiem, baterie do telefonu, orzeszki itp., itd. Kiedy pasażerowie zasypiają, handlarze kontynuują wędrówkę przez wagony, ale już nie krzyczą, tylko ściszonym głosem, jakby w konspiracji, mruczą pod nosem: „kawa herbata, napoje…”
Pociąg jest opóźniony i do Yogyakarty docieramy około trzeciej nad ranem. W nocy jednak licho nie śpi i zaraz za dworcem kolejowym przyczepia się do nas miejscowy cwaniaczek, który za wszelką cenę chce nam pomóc w znalezieniu jakiegoś lokum. Dziwnym trafem w ofercie ma tylko najdroższe hotele. Grzecznie mu dziękujemy za taką pomoc, ale ten nie rezygnuje i idzie za nami. Postanawiamy wejść do pierwszego lepszego hostelu jaki znajdujemy na naszej drodze, żeby tylko pozbyć się tego upartego człowieka. Jednak furtka wygląda na zamkniętą… naciskam klamkę – otwarte! Z ulgą wchodzimy do środka i machamy cwaniaczkowi na pożegnanie.
Pierwsza rzecz jaką widzimy w hostelu to wielka tablica z napisem WE ARE FULL (mamy komplet)! Nie zrażamy się jednak tą informacją i budzimy śpiącego na sofie w holu stróża nocnego. Ten, półprzytomny, niestety potwierdza, że wolnych miejsc brak, ale jeżeli mamy ochotę, to możemy przeczekać do rana na tarasie. Wspinamy się po wąskich schodkach na ten taras, a tam czeka na nas całkiem obszerna sofa, na której od razu układamy się do snu. Jest średnio wygodnie, trochę ciasno i nie mogę zasnąć. Patrzę w sufit i co widzę? Dwa olbrzymie, pomarańczowe gekony, namalowane wprawną ręką jakiegoś całkiem zdolnego artysty. Zamykam oczy i nagle przypomina mi się Mis Uszatek. Dlaczego?
Kiedy miałam nie więcej niż 4 lata, moją ulubioną dobranocką był właśnie „Miś Uszatek”. Jego fascynujące przygody bezgranicznie pochłaniały całą moją uwagę. Jednak kiedy Miś kładł się do łóżka, wyłączał lampkę nocną i przykrywał się kołdrą, łzy, jak wielkie grochy same cisnęły mi się do oczu, a z gardła wydobywał się intensywny i kategoryczny głos sprzeciwu, że bajka już się skończyła. Znów na następny odcinek trzeba czekać cały tydzień, a wtedy siedem dni, wydawało mi się całą wiecznością. Były to czasy, kiedy o kasetach video, czy płytach DVD nikomu w Polsce nawet się jeszcze nie śniło. Mój dramat przeżywany co tydzień wzbudzał ironiczny śmiech u starszego rodzeństwa i martwił moich rodziców, którzy nie wiedzieli jak ulżyć temu cierpieniu. Żadne gadżety, czy wizerunki Misia Uszatka nie były wtedy dostępne.
Wreszcie moja uzdolniona plastycznie mama, wpadła na genialny pomysł. Na drzwiach do naszego pokoju, które w dużej części były szklane, namalowała plakatówkami ogromnego Misia Uszatka! Kolorowego! A ten w telewizji był czarno-biały. Od tej pory, nie tylko raz w tygodniu, ale każdego wieczoru mogłam zasypiać patrząc na ulubioną postać z bajki.
Dziś, prawie 30 lat od tamtego czasu, tysiące kilometrów od domu, zasypiam patrząc na dwa namalowane na suficie gekony i przypomina mi się ukochany Miś, rodzice, moje rodzeństwo i ich rodziny. Co ma wspólnego gekon z Misiem Uszatkiem?
Dziś, prawie 30 lat od tamtego czasu, tysiące kilometrów od domu, zasypiam patrząc na dwa namalowane na suficie gekony i przypomina mi się ukochany Miś, rodzice, moje rodzeństwo i ich rodziny.
Co teraz robią, jak się miewają? Ich dzieciaki pewnie rosną jak na drożdżach i szybko się zmieniają. Czy będą mnie jeszcze pamiętać kiedy wrócę do domu? A może ich w ogóle nie poznam?! Ciekawe jak radzi sobie w szkole moja ukochana chrześniaczka… jakie ma teraz nowe hobby? Nie da się też ukryć, że ominie mnie kilka rodzinnych imprez, wygłupów z siostrą, których nikt nie rozumie i wigilijnych pierogów… Ech. Chciałoby się wrócić do Polski, tak na chwilkę, na dzień lub dwa, spotkać ze wszystkimi, ale teraz jestem w drodze. Tęsknię za rodziną, ale gdy do nich wrócę czy zatęsknię za tymi gekonami na suficie, za tym tarasem, Yogyakartą, Indonezją, Azją, za byciem w drodze? Wiem, że tak.
Tymczasem nadchodzi nowy dzień i trzeba będzie znaleźć dla nas jakieś miejsce, bo hostel jest dalej pełen, a jego menager chyba nie pozwoli nam spać za darmo po raz drugi na tarasie ;)