Gdy szukam informacji o miejscu, którego nazwa nic mi nie mówi, zwykle otwieram stronę indeksową Lonely Planet i patrzę jak dużo na ten temat mogę się z „biblii” dowiedzieć. Im mniej znajduję tym bardziej mnie to miejsce intryguje. Moje zmysły się wyostrzają i włącza mi się „tryb odkrywcy”. Jak bardzo górnolotnie by to nie brzmiało, tak Wakatobi zasługuje na szczególną uwagę nie tylko ze względu na to, że potrzeba dużo czasu, aby tam dotrzeć. Największą zaletą tych wysp jest to, że ludzie o nie dbają i traktują je z największym szacunkiem.
Ta brzmiąca jak szyfr nazwa chodziła nam po głowie już od dłuższego czasu, ale w zeszłym roku nie było po drodze, bo były inne priorytety. W tym roku nadarzyła się idealna okazja. Pływając jachtem nie ma dla nas najmniejszej różnicy, jaką wyspę sobie obierzemy za kolejny cel. Usytuowanie z dala od komunikacyjnych traktów nie gra roli pod warunkiem, że zaopatrzymy się w żywność i dzięki temu nie będziemy się spieszyć do następnego większego portu.
Trasa z Alor na Waktobi wyglądała na łatwą, szybką i przyjemną. Płynąc średnio 5 węzłów mieliśmy spędzić dwa dni i jedną noc na morzu. Jednak gdy dotarliśmy do pierwszej z wysp okazało się, że nie jesteśmy w stanie zakotwiczyć, a noc i rafy koralowe wokół zmusiły naszego kapitana do podjęcia decyzji, że będziemy całą noc dryfować na głębszej wodzie. W nocy okazało się, że mamy problem z ładowaniem akumulatorów (znowu!) i że zaraz wysiądą nam wszystkie instrumenty i zostanie tylko kompas. Ted po raz pierwszy nie był pewien co robić. Na domiar złego zerwał się silny wiatr i mieliśmy mocny prąd, który spychał nas ciągle w stronę wyspy, a dokładniej szlaku, którym pływają indonezyjskie łodzie rybackie. Łodzie te w dużej mierze nie mają żadnych świateł nawigacyjnych i są świetnym przykładem statków widmo, które wyrastają wprost z wody kilka metrów przed burtą naszego jachtu. Najlepsza metoda to nasłuchiwanie. Trzeba czuwać czy nie słychać jakiegoś dziwnego odgłosu silnika z nadpływającej łodzi. Ta noc była bardzo długa…
O świcie podjęliśmy jeszcze jedną próbę zakotwiczenia na wyspie Binongko, jednak i tym razem się nie udało. Rafa koralowa, która zaczyna się 3 metry od brzegu ciągnie się przez kolejne 10-30 metrów, a dalej jest podwodna 300-metrowa przepaść. Wszystkie wyspy archipelagu Wakatobi zbudowane są w ten sam sposób – są to szczyty podwodnych gór, otoczone rafami koralowymi i świetnie bronią się przed najazdem intruzów takich jak my.
Ted zrezygnował i postanowił płynąc do kolejnej wyspy. Z map nawigacyjnych, które mieliśmy, wynikało, że mamy pewne szanse zakotwiczenia przy wyspie Tomia. Rozwinęliśmy żagle i ruszyliśmy w tamtą stronę. Około godzinę później byliśmy naprzeciwko miasteczka Usuku. Historia jednak znów się powtarza. Plaża, rafa koralowa i przepaść. Kręcimy się jak smród po gaciach. Jesteśmy już trochę zmęczeni, szczególnie psychicznie, bo nastawiliśmy się, że będzie łatwo. W końcu znajdujemy dobrą głębokość do zrzucenia kotwicy, ale Ted twierdzi, że mu się tu nie podoba. Narastają we mnie negatywne emocje, ale tłumaczę sobie, że to nie mój jacht, że muszę wyluzować – zaciskam zęby. Nie ja tu decyduję.
Wyspa Tomia
Odpływamy i kierujemy się dalej na północ. Po chwili przepływamy koło super ekskluzywnego resortu, który ma swoje molo. Ted wywija bączki jachtem w poszukiwaniu dobrego miejsca, ale znów fiasko. Już mamy zmienić kurs, gdy nagle zauważamy, że płynie w naszym kierunku motorówka. Zauważył nas manager, który dzieli się z nami cenną wskazówką. W następnej zatoczce na północ mają dwie wolne boje do cumowania. Jeśli chcemy możemy skorzystać. Chcemy! Tego dnia nie jesteśmy w stanie nic więcej zrobić. Padamy na pysk i budzimy się następnego ranka.
Ted potrzebuje elektryka, który sprawdzi akumulatory na jachcie, więc następnego ranka. Dobijamy do idealnie białej plaży. Wysiadamy z dingi i czujemy jakbyśmy stąpali po aksamicie zanurzonym w kryształowo czystej wodzie. Rozglądamy się z ciekawością po okolicy i po chwili mamy towarzystwo – podchodzi do nas strażnik, który oznajmia, iż jesteśmy na terenie prywatnym. My na to, że wczoraj zaprosił nas menedżer tego resortu i że my do niego. „Aha, menedżer” – kiwa ochoczo strażnik i prowadzi nas w pobliże recepcji.
Nie wdając się w szczegóły, gościnny menedżer zaprasza nas na najbardziej wypasiony lunch jaki jadłem kiedykolwiek w Azji i pomaga rozwiązać problem z elektrykiem. Wypytujemy też delikatnie o właścicieli tego przybytku. Inwestorów jest kilku – lokalny boss, finansista ze Szwajcarii, bank z Singapuru, japoński biznesmen i kilku mniej znaczących udziałowców. Jeśli jest coś takiego jak zachodnie wyobrażenie rajskiej wyspy z palmami, bielutkim piaskiem, lazurowym morzem i rafami koralowymi, które są w zasięgu ręki to takie właśnie jest to miejsce. Są oczywiście nianie, które zajmują się dzieciakami podczas gdy rodzice udają się na nurkowanie. W między czasie „ogrodnik” sprząta liście, które miały czelność upaść na aksamitny dywan piaskowy rozciągnięty wzdłuż brzegów wyspy.
Wracamy na jacht i udajemy się z Alicją na snurkowanie. Mając do dyspozycji dingi bardzo łatwo jest podziwiać rafę koralową, która jak pionowa ściana wokół całej wyspy wpada wprost w otchłań morza. Jesteśmy pod poważnym wrażeniem tego miejsca. Decydujemy, że zostaniemy tutaj przez najbliższe trzy dni.
Następny dzień upłynął nam na eksplorowaniu wyspy, jeśli można tak powiedzieć. Podpływamy dingi do brzegu i bierzemy trzy skutero-taksówki w Indonezji zwane „ojek”. Za równowartość dwóch dolarów od osoby zawożą nas do „miasta”, wskazują miejsca, gdzie możemy zrobić zakupy, wiozą nas przez palmowy las rozciągający się wzdłuż brzegów wyspy i z powrotem zawożą do naszej dingi. Tak mija nam prawie cały dzień, a refleksja końcowa to: tutaj NIE MA ŚMIECI! Czy my na pewno jesteśmy w Indonezji?
Snurkowanie sprawia nam tutaj ogromną frajdę. Szczerze powiedziawszy to zupełnie nie widzimy sensu w tym, aby gdzieś nurkować. Rafa blisko powierzchni jest niesamowicie kolorowa, przy klifach jest mnóstwo ławic małych rybek jak i większych ryb. Ilością kolorowych rozgwiazd jesteśmy po prostu zaskoczeni. Brakuje tylko tak naprawdę ogromnych ryb i żółwi morskich, które są podobno w Wakatobi bardzo popularne. Może później się skusimy na odrobinę szaleństwa :) W tym resorcie było zdecydowanie za drogo.
Hoga i Kaledupa
Jak śmiesznie by to nie brzmiało tak właśnie nazywa się jedna z wysp tego archipelagu. Kaledupa wchodzi w skład nazwy regionu WaKAtobi. Pozostałe największe wyspy to Wangi-Wangi, Tomia i Binongko, na której nie udało nam się zakotwiczyć. Do zrzucenia kotwicy wybraliśmy sobie miejsce u wejścia do atolu tworzonego przez wyspę Kaledupa, rafę koralową i wyspę Hoga. Wiatr sprzyjał i żeglowanie było bardzo przyjemne. Tylko ostatnie dwie mile robiliśmy na silniku, bo byliśmy zbyt blisko raf i Ted nie chciał ryzykować. W miejscu, które wcześniej wybraliśmy sobie na mapie, było już zakotwiczonych kilka jachtów, co trochę utrudniło nam zadanie, ale tym razem zrzucaliśmy kotwicę tylko raz i w 100% celnie.
Z ulgą nastawiliśmy wodę na herbatę, zajadaliśmy herbatniki i już wyobrażaliśmy sobie, jak niesamowicie przyjemny musi być piasek na bielutkiej plaży, którą widzimy. Jak niesamowicie zimne musi być piwo, które pewnie nie łatwo będzie znaleźć, ale w końcu nam się uda. Te wszystkie marzenia przerywa silnik motorówki i stukanie w burtę. To strażnicy parku narodowego, którzy oznajmiają nam, że zakotwiczyliśmy na środku kanału, którym pływają lokalne łodzie rybackie. Herbatę odstawiamy na bok.
Akcja ratunkowa
Ted włącza silnik, ja wyciągam kotwicę,a Alicja gdzieś pomiędzy mną a Tedem pomaga w komunikacji. Zadanie utrudnia fakt, iż w międzyczasie przybyło kolejne pięć jachtów. Ted zaczyna krążyć pomiędzy jachtami, ale to albo za blisko, albo za głęboko, albo za blisko rafy i podwodnych skał. Kręcimy się po niewielkim obszarze dobre 15 minut. W tym czasie wzmaga się wiatr i zaczynamy czuć odpływ. W końcu słyszę hasło „drop the anchor” (zrzuć kotwicę). Pytam ile. Słyszę: MAX! Prawie 50 metrów łańcucha zaczyna spadać coraz szybciej. W połowie oglądam się na boki i z przerażeniem widzę, że dwa metry od nas są podwodne skały. Jesteśmy do nich portem, a prąd mamy od starburty. Krzyczę do Teda, ale jest już za późno… czuję maksymalne wibracje silnika, a chwilę później dziwny dźwięk jakby tarcia ostrzem noża o skalną ścianę.
Jacht zaczyna się niepokojąco przechylać. Patrzę na Teda, który pokazuje gestem – nic nie dałem rady zrobić. Hałas z dna statku jest coraz większy, prąd spycha nas powoli ale systematycznie coraz bardziej na skały. Silnik w przód i tył – nic nie daje. Ted chwyta za radio i na 16 kanale prosi o pomoc. Po 2-3 minutach są już koło nas trzy dingi.
Ted zostaje w kokpicie, Alicja ściąga halyard’a (fał) z masztu i łączy z dwoma innymi linami. Jedna z dingi zabiera koniec ze sobą i mocuje do najbliżej zacumowanego jachtu. Ja wydobywam zapasową kotwicę i mocuję do niej jeden koniec liny. Podaję ją do drugiej dingi, która wypływa z nią dalej w morze. Drugi koniec liny w ostatniej chwili oplatam o winch (to z angielskiego, ale nie wiem, jak się to po polsku nazywa). Kotwica poszła na dół – czuję opór i kręcę. Idzie strasznie ciężko. Na winchu jest ciężąr całego jachtu, który trzeba przeciągnąć po skalnym dnie. W między czasie obracam się na port i widzę około 10 dingi, które na pełnych obrotach wypychają nas, a raczej chronią nas przed dalszym posuwaniem się w stronę skał.
Alicja próbuje wyciągnąć główną kotwicę, ale ostatnie 10 metrów zostaje w wodzie. Utknęła gdzieś na dnie. Trzeba nad nią przepłynąć i wyciągnąć ją za sobą, ale statek tkwi na dnie. Zostaje tyko druga kotwica, którą zakręcam z całej siły na winch. Milimetr po milimetrze lina się nakręca, ale z dźwięków jakie wydaje można by ułożyć jakiś przebój muzyczny. Strzeli, czy nie strzeli.
Tak walczymy przez półtorej godziny, ale teraz mam wrażenie, jakby działo się to w pięć minut. Już przy końcu akcji jacht przewala się powoli na starburtę. Pokład w stosunku do morza jest pod katem 80 stopni. Pierwszy raz na morzy czuję strach i niepewność. Nagłe mocne szarpnięcie za maszt odsuwa wszystkie myśli na bok i po chwili wychodzimy na głębszą wodę. Udało się. Tym razem mieliśmy szczęście. Słyszymy oklaski i pokrzykiwanie na Teda, że wisi wszystkim kolejkę piwa. Dziękujemy wszystkim, porządkujemy liny na pokładzie, wciągamy obie kotwice i zaczynamy szukać innego miejsca do zrzucenia kotwicy. Za drugim razem nam się udaje. Już prawie po ciemku, ale czuć, że ten jacht ma za krótki łańcuch. Brakuje przynajmniej kolejnych 20 metrów. Ostra lekcja żeglarska za nami. Ted jest mocno przygnębiony, bierze całą winę na siebie, że źle ocenił odległość do płytkiej wody. Wg mnie dobrze ją ocenił, ale nie wziął pod uwagę prądu, który nas pchał od starburty. Ta lekcja była za darmo, kosztowała nas tylko sporo nerwów i wysiłku, ale zaprocentowała doświadczeniem, które kiedyś może się przydać, jak ktoś inny będzie w potrzebie.
Gdy zeszliśmy pod pokład zastaliśmy jedną wielką masakrę, a sprzątanie zajęło nam kolejną godzinę. Nie było mowy o zejściu na brzeg, bo nie byliśmy pewni tego kotwiczenia. Nikt nie miał siły robić kolacji. Skończyło się na zupkach chińskich i padliśmy na koje. Jednak nie było nam dane spać tej nocy. Kotwica poruszyła się dwa razy. Wszystko przez silny wiatr i prąd, który rzucał jachtem. Całą noc byliśmy w pełnym pogotowiu. Dopiero rano z podkrążonymi oczyma ogarnęliśmy sytuację. Byliśmy wykończeni. Raj w jednej chwili zamienił nam się w piekło…
Następnego dnia siedliśmy wszyscy razem i przeanalizowaliśmy całą sytuację wyciągając z tej lekcji jak najwięcej wniosków.Oby ostatni raz…
Ciekaw jestem jaka jest Wasza definicja raju na Ziemi? Czy właśnie taki pocztówkowo-folderkowy czy może wolicie coś innego?
Galeria zdjęć z Wakatobi
Jeśli ten wpis Ci się podobał, kliknij w jeden z poniższych przycisków: „Poleć” lub +1. Być może ktoś z Twoich znajomych będzie chciał odwiedzić ten piękny archipelag w środkowej Indonezji…
Ech uroki żeglowania. Bez takich akcji nie miałoby to sensu. NA morzu spędziłem łącznie jakieś 2-3 miesiące ale najlepiej pamiętam te dni gdy działo się „coś”. Gdy przez całą noc próbowałem zejść z mielizny u wybrzeży Szwecji, gdy mój jacht zaaresztował rosyjski statek wojenny. Bez tego żeglowanie byłoby potwornie nudne. A tak to jest co u was czytać:)
Nudne są też „raje na ziemi” – plażą i palmy, palmy i plaża. Już lepiej czuję się w górach, gdzie mam jakiś cel, mam ku czemu zmierzać. Raj na ziemi? Jak dla mnie raj jest w ruchu, w przemieszczaniu się.
Macie problemy z chorobą morską? Ja niestety tak. Jedyne co mi nieco pomaga to żucie imbiru i sen.
Pozdrawiam z zawsze rozkołysanego Bangkoku!
Na wpis musieliśmy czekać 2 tygodnie, ale teraz już rozumiem dlaczego. Cóż, lekko nie ma na tym jachcie, ale jest co opisywać i będzie co wspominać ;)
@google-eee3babe671cb4c35b292feebc3327fd:disqus – z perspektywy czasu myślę, że też będziemy wspominać to zdarzenie jako jedno z ciekawszych, ale w wtedy nie było nikomu do śmiechu.
@5512610bb6050a96403d55600c0ba6ac:disqus – sami tego chcieliśmy. Nie narzekamy, tylko czasem stękamy, że trudno :) Następny wpis na pewno w najbliższy poniedziałek.
Fajnie macie. Troche pozazdroscilismy Wam tych rajskich klimatow i za pare dni ruszamy na rejs po wyspach Grecji. Pozdrawiamy A&G
http://ourvoyages.wordpress.com/
Uff. Po przeczytaniu tytułu obawiałem się, że przytrafiło się coś gorszego. Dobrze, że skończyło się na 'darmowej lekcji’.
A apropos pytania. Pocztówkowo-folderowy obraz raju dobry jest na pocztówkach/folderach. No chyba, że ktoś lubi, to pardon. Według mnie (i nie tylko zapewne) szczypta emocji jednak nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Zwłaszcza, że czasem po taką „szczyptę” jeździ się na drugi koniec świata. A jeżeli dodatkowo sceneria taka jak u was…to baja ;)
Tak jak napisał Maciej – co byście napisali, gdyby nie to? Że przez 3 dni leżeliście na plaży? Mydlaana ta opera.
zdr.!
Wstyd mi że nie mam odwagi wyruszyć w taka podroż karmie się waszymi opowieściami.
A&G – bardzo się cieszymy, że zazdrość może też kreować pozytywne zachowania! Tak trzymajcie! :)
SD, fakt – opera mydlana jest zdecydowanie nie dla nas ;-)
Pech, powiem szczerze, nie wiem co Ci powinniśmy napisać.
Winch to w polskiej nomenklaturze żeglarskiej po prostu kabestan.
Trzeba jednak zaznaczyć, że w języku angielskim istnieje rozróżnienie znaczeniowe pomiędzy słowem winch a słowem capstan (dosłownie znaczącym kabestan).
W polskiej praktyce żeglarskiej takie rozróżnienie w zasadzie nie istnieje.
Jest też słowo windlass, czyli w zasadzie kabestan, którego oś obrotu jest ustawiona poziomo (w polskojęzycznym żeglarstwie będzie to najczęściej winda kotwiczna, ale nie musi tak być zawsze bo nie tyle chodzi w słowie windlass o funkcję co o orientację osi obrotu kabestanu w poziomie), a w anglojęzycznym żeglarstwie może to również być kabestan przymocowany na maszcie (służący np. do zwijania w maszcie bezlistwowego grota).
Ogólnie rzecz biorąc winch to jest bęben służący do nawijania nań lin, a kabestan to urządzenie służące wyłącznie do poruszania linami dzięki zjawisku tarcia, a nie do nawijania ich na niego.
Windlass to będzie winch / capstan z poziomą osią obrotu (można powiedzieć, że np. na polskich wsiach nad studniami były montowane windlassy :) )
Dla porównania:
1) anglojęzyczny wpis w wikipedii odnośnie słowa winch http://en.wikipedia.org/wiki/Winch
2) anglojęzyczny wpis dotyczący słowa capstan: http://en.wikipedia.org/wiki/Capstan_%28nautical%29
3) polskojęzyczny wpis odnośnie słowa kabestan: http://pl.wikipedia.org/wiki/Kabestan
4) Anglojęzyczna definicja słowa windlass http://en.wikipedia.org/wiki/Windlass
Dzięki za wyjaśnienie. Poczytamy w wolnej chwili :)