Turystyczna część miasteczka Luang Nam Tha od pierwszej chwili wydała mi się jakoś sztucznie stworzona. Miałem strasznie silne wrażenie, że bum na turystykę w tym regionie został sztucznie wykreowany przez jakiegoś sprytnego marketingowca. Ten bawiąc się klockami lego pod postacią tego, co oferuje region, stworzył unikalną zabawkę. Jednak chyba nie każdy umie się tą zabawką bawić we właściwy sposób.
Pokrętna ta teoria, ale takie miałem wrażenie i zacząłem szukać klocków lego, którymi się bawiono. Znalazłem góry, dżunglę, lokalne mniejszości narodowe i niezłe położenie na skrzyżowaniu szlaków północ-południe i wschód-zachód. Poza tym przez Luang Nam Tha przebiega jedyna droga prowadząca do granicy z ogromnym sąsiadem Laosu, jakim są Chiny. Wystarczy. Klocki już mamy.
Kreatywny marketingowiec szuka jednak czegoś unikalnego. Same trekingi do dżungli połączone nawet z lokalnymi mniejszościami narodowymi, to ciągle za mało. Wpada on na pomysł stworzenia ekotrekingów. Co kryje się pod tą enigmatyczną nazwą? Sami za chwilę będziecie mogli sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Wracaliśmy wieczorkiem ze spaceru połączonego z kolacją do naszej kwatery, gdy nagle z jednej z agencji wyszedł chłopak i zapytał po angielsku z francuskim akcentem, czy nie mielibyśmy ochoty na przyłączenie się do grupy na trekking. Były już cztery chętne osoby, a gdybyśmy do nich dołączyli, to cena indywidualna za trekking byłaby bardzo korzystna. Nie powiedzieliśmy, tak ani nie, bo nad trekkingiem faktycznie się zastanawialiśmy, ale dla dwójki osób były one makabrycznie drogie. Braliśmy pod uwagę pójście do dżungli samemu z wynajętym tylko przewodnikiem, ale oto nadarzyła się okazja, która była nam na rękę. Dobra cena, ciekawie zapowiadająca się trasa, porządnie wyglądająca agencja z obsługą, która wyglądała na zorientowaną w temacie i sympatyczni ludzie, z którymi mogliśmy spędzić ciekawe trzy dni. Po wypytaniu o wszystkie szczegóły, co zabrać, a czego nie, co w cenie, w jakiej ilości, jaki przewodnik etc. zdecydowaliśmy, że zafundujemy sobie trekking. Przepraszam ekotrekking.
Wróciliśmy do naszej kwatery, przepakowaliśmy plecaki i rano następnego dnia stawiliśmy się w agencji o wyznaczonej porze. Czekaliśmy sobie spokojnie, bo spóźnienie naszego przewodnika osiągnęło prawie godzinę, ale co tam… Azja Południowo-Wschodnia, luz i relaks. Tutaj ludzie nie mają zegarków, ale za to mają czas. Już przywykłem i nawet mi się to podoba :) Z nudów zacząłem przyglądać się naszym współtowarzyszom i lekko zaniepokoił mnie fakt, że Francuzi wybierają się w adidasach do dżungli. Chwilę później spojrzałem na Koreankę: miała na nogach tenisówki. Zapytałem Alicję, czy jest dalej tak samo pewna, że nasze wysokie, górskie buty to najlepszy wybór. Alicja kiwa głową, że tak. OK, czyli będzie śmiesznie. Było prawie tragicznie…
W końcu z około godzinnym opóźnieniem zjawił się nasz przewodnik. Jak się okazało po drodze, jadąc sawngthaew zdradził nam z uśmiechem na twarzy, że zapił i zaspał, bo wczoraj było wesele jego przyjaciela. Miał jeszcze kaca i prosił nas o jakieś tabletki przeciwbólowe. Już miałem go zapytać, czy nie ma ze sobą apteczki pierwszej pomocy, ale ugryzłem się w język, bo nie chciałem robić fermentu w grupie. Dobrze, że się powstrzymałem, bo jeszcze byłoby na mnie, że od początku źle mu życzyłem, co prawdą nie było. Był śmieszny i nawet sympatyczny.
Wysiedliśmy z sawngthaew i ruszyliśmy w trasę. Dostaliśmy od przewodnika po kiju bambusowym, co by się {joomplu:1838}nim podpierać. Po pięciu minutach marszu pomyślałem, że jednak nasze buty w tych warunkach sprawdzą się świetnie. Ścieżka była śliska, do tego strumyki, przez które musieliśmy przejść – my bez ściągania butów, pozostali boso. Ścieżka prowadziła w górę, a potem stromo opadała i tak kilka razy. Doszliśmy wreszcie do miejsca, w którym mieliśmy zjeść obiad. W ruch poszły ogromne liście bambusa, z których zrobiono stół. Na stole wylądowały kupki lepkiego ryżu (sticky rice), pędy bambusowe, jakaś szara ciapa, która okazuje się całkiem niezłym mięsem z dodatkami warzyw, do tego ryba oraz warzywa. Muszę przyznać, że mi akurat bardzo smakowało. Zdegustowani byli Francuzi, ale ta nacja kuchnię traktuje jak największy skarb, więc nie będę złośliwy. Na razie wszystko było w miarę w porządku.
Po obiedzie znów wędrówka w górę i w dół, a ja zacząłem zastanawiać się czy w końcu nasz przewodnik powie nam coś o tej dżungli. Czy coś tu żyje? Czy jakieś ciekawe rośliny tutaj rosną? Czy jest tu coś trującego? A może są tu jakieś węże, śmiertelnie jadowite ogromne mrówki, albo małpy, które kradną turystom aparaty? Nic. Cisza. Zero komentarza. OK. Może ten fragment dżungli jest po prostu mniej interesujący? Tego się już chyba nigdy nie dowiem. Miało być zbieranie ziół, ale ten punkt programu też nie został zrealizowany, ku rozczarowaniu Alicji.
Późnym popołudniem doszliśmy do pierwszej wioski. Około pięć minut drogi przed wioską nasz przewodnik zatrzymał nas zamaszystym gestem ręki i zaczął nam wykładać Do’s and dont’s, czyli co wolno, a czego nie wolno w wiosce robić. Wydało mi się to wszystko dość logiczne: nie rozdajemy pieniędzy, nie śmiecimy, jesteśmy mili i uśmiechamy się do tubylców, możemy od nich kupić jakieś pamiątki, które produkują i oczywiście ściągamy buty, przed wejściem do jakiegoś domu. Wszystko jasne.
Weszliśmy do wioski, w której witały nas z każdej strony dziecięce okrzyki „Hello! Hello!” oraz porozrzucane {joomplu:1834}śmieci. „Acha, czyli pewnie misja pt. ekotrekking z Luang Nam Tha to zbieranie tych śmieci i sprzątanie wioski” – taki niewypowiedziany ironiczny żart, który powstał w moich myślach. Przywitaliśmy się z szefem wioski, który wskazał nam nasze miejsce zakwaterowania – dość spory, bambusowy dom na palach. W miejscu, gdzie mieliśmy spać ułożone już były materace, a nad nimi rozciągnięto moskitiery. Wyglądało to wszystko sympatycznie, ale my postanowiliśmy zagłębić się w wioskę, żeby poobserwować życie tubylców. Poszliśmy sami, bo przewodnik gdzieś zniknął – podobno zajmował się przygotowywaniem naszej kolacji.
Spacerowaliśmy po tej wiosce, a ja od początku miałem nieodparte wrażenie, że raczej nie jesteśmy tu mile widziani. Co prawda nikt nie patrzył na nas złowrogo, ale uśmiechy były jakieś takie wymuszone, a ludzie zachowywali się dość sztucznie. Miałem wrażenie jak bym był w zoo, w którym w roli zwierząt są ludzie. Tylko dzieciaki, jak to dzieciaki, dokazywały z uśmiechem na twarzy. W tym kierunku właśnie się udaliśmy. Kierowaliśmy się tam, skąd dochodziły śmiechy i jakiś dziwny tupot. Okazało się, że chłopcy grali ratanową piłką w „nogę” przy szkole. Nagle, jak na zawołanie, wyszło śliczne słońce i można było popstrykać trochę ciekawych ujęć. Wracając do naszej bambusowej chatki natrafiliśmy na fabrykę kleistego ryżu, który jest rodzajem deseru. Wszyscy się śmieją – bardziej z naszego zdziwienia, niż z tego, że jedna kobieta w dziwnej pozie ubija ryż, ale to już zobaczcie sami:
Produkcja sticky rice
Kolacja wyglądała podobnie jak obiad, tylko na koniec zostaliśmy poczęstowani przez szefa wioski niewyobrażalnie mocnym bimbrem. Wychyliłem jeden kieliszek tego specjału i z uszu poleciał mi dym, ale ja nie jestem amatorem mocnych trunków. Kolacja skończyła się rozmową z szefem wioski a raczej zadawaniem pytań, które tłumaczył nasz przewodnik. Sporo dowiedzieliśmy się o życiu mieszkańców wioski. Muszę przyznać, że było to interesujące doświadczenie. Jednak na koniec dnia, nasz przewodnik zadał pytanie, które popsuło mi całkiem miły dzień i dobry humor, jaki mi towarzyszył. Pytanie to brzmiało: „Którędy chcecie jutro iść?” Francuzi zapytali o możliwe opcje, bo nikt z nas nie orientował się w terenie, w otoczeniu, w warunkach na jutrzejszej trasie etc. Tak naprawdę nic nie zostało ustalone, ja optowałem za tym, aby iść zgodnie z planem, ale faktem było, że Koreanka Kim i Holenderka Sanne miały problemy z butami. Jakoś mnie to nie dziwiło, bo nie sięgały one nawet kostki i dziewczyny zaliczały co chwile lądowanie na cztery litery.
Noc przynosi nam tzw. prysznic. Nauczyłem się tego już w Nepalu i jak widać jest on też w Azji SE. Kilkunastominutowy, ale bardzo mocny deszcz, wyglądał tak, jakby ktoś na górze spuszczał wodę z basenu olimpijskiego, a my staliśmy dokładnie pod nim. Niosło to za sobą dość poważną konsekwencję – bardzo nawilgła gleba, z którą dziewczyny w tym obuwiu na pewno sobie nie poradzą. Rano przy śniadaniu, które składało się z tego samego, co dwa poprzednie posiłki, dyskutowaliśmy nad możliwościami alternatywnej trasy. Deszcz cały czas padał równo i zapytaliśmy, czy jest jakaś krótsza droga do wioski, która jest naszym dzisiejszym celem – odpowiedź: nie ma. A czy jest jakaś droga do tej wioski, niekoniecznie krótsza, ale po płaskim – nie ma. „To jakie mamy alternatywy” – zapytałem w końcu mocno zirytowany. Odpowiedź: „możemy nie iść do wodospadu, do którego jest strome zejście i takaż sama droga powrotna.” Chciałbym zobaczyć ten wodospad, ale po pierwsze nie wezmę odpowiedzialności za dziewczyny, które nie mają odpowiednich butów na ten trekking, a po drugie nie rozdzielimy się, bo ani ja z Alicją, wedle zapewnień przewodnika, nie trafię do wodospadu sam, ani dziewczyny nie trafią same do wioski. Francuzom już było wszystko obojętne. Decyzja nie zapadła od razu, przesunęliśmy ją do momentu, aż dotrzemy do rozwidlenia dróg.
Ruszyliśmy w dżunglę. Tego dnia, po rozmoczonej ścieżce ślizgał się już i nasz przewodnik. My, w naszych trepach zgrywaliśmy cwaniaków, bo szło nam się świetnie i mieliśmy cały czas sucho w butach, czego nie można powiedzieć o reszcie. Wspinaliśmy się przez około 1,5 godziny, a w połowie drogi na szczyt zaczęło lać. Po około 20 minutach już wszyscy mieliśmy wszystko dokumentnie mokre. Na rozstaju dróg przewodnik zapytał nas, czy chcemy iść do wodospadu. Przyznam, że w duchu przebierałem ochoczo nogami, ale przecież wiedziałem, że to nie realne. Nie miałem zamiaru wszystkich ciągnąć w błocie na dół, a potem do góry, tylko dlatego, że tak sobie ubzdurałem, choć jest to w programie trekkingu. Poszliśmy więc w stronę wioski dość żwawo, bo na razie po stosunkowo płaskim terenie. Po około godzinie marszu nasz przewodnik zaczął ścinać liście bambusowe – oho, chyba będzie obiad. Ucina dwa. Pomyślałem sobie, że pewnie jeden to będzie daszek, a drugi stolik. Obiad zjedliśmy na obu liściach, w nieustającym deszczu. Atmosfera zaczynała gęstnieć. Francuzi narzekali po swojemu na organizację trekkingu i na przewodnika. A my wiedzieliśmy o czym mówią.
Przyszło nam wreszcie zejście z góry. Ślisko jak diabli, deszcz jeszcze większy niż na początku, wszystko mokre, więc chyba już tylko trzeba się tym cieszyć. Właśnie taką strategię postanowiłem przyjąć i miałem niezłą zabawę, aż do momentu, gdy Kim mało nie skręciła nogi. Wszyscy po kolei zaliczamy upadki oraz mniejsze i większe poślizgi. Dopada i mnie ta przypadłość, a skończyłem w krzakach i błocie przy ścieżce, bo nie udało mi się wyhamować. „Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda”:) Ogólne taplaliśmy się w tropikalnym błocie. Asekurowanie dziewczyn raz przynosiło dobre efekty, raz gorsze, bo upadając, pociągały za sobą przewodnika. Jednak mimo wszystko, udało się dotrzeć do celu. Po około godzinie takiej drogi doszliśmy do wioski i wszyscy doszliśmy też do tego samego wniosku: po co jedliśmy w deszczu i mokliśmy jeszcze bardziej? Czy nie dało się już zjeść tego obiadu w wiosce, skoro skróciliśmy trasę, tym bardziej że śniadanie było syte? Pytania bez odpowiedzi. Zadanie na dzisiejsze popołudnie – suszenie szmat.