Bajkowe tarasy ryżowe za nami, ale przed nami region Xishuangbanna. Slynie on ze swietnych tras trekingowych w okoliczne gory, ale…
…zanim zdecydowaliśmy się na jakiś trekking poszliśmy coś zjeść. Przez przypadek przy knajpie, ktora wybralismy dzialalo biuro trekkingowe. Przez jeszcze wiekszy przypadek, akurat jakas grupa wrocila z trekkingu, wiec rozszerzylismy nasze gumowe uszy do granic mozliwosci i wylapywalismy komentarze. Bylo to o tyle interesujace dla nas, iz nie mielismy upatrzonej zadnej trasy i w sumie to tylko czekalismy na jakis znak od niebios, jesli mozna tak to nazwac.
Komentarze byly ok. Bez rewelacji, ale tez bez fali krytyki, jednak w podjeciu decyzji przyszedl nam z pomoca szczur. Dziwne, nie? A bylo to tak. Wychodzac na trekking nasi sasiedzi ze stolika obok zostawili czesc niepotrzebnych rzeczy w agencji kolo rzeczonej restauracji. Chwile temu odebrali je z powrotem, a jedna z dziewczyn zaczela szukac swojej komorki. Znalazla ja, ale nie mogla dojsc do siebie, gdy ja ujrzala. Polowy telefonu nie bylo, a slady zebow wskazywaly na to, iz raczyl sie nia ciekawski szczur, bo nie posadzam o to szczerbatego dziadka. Laska zaczela sie rzucac do ludzi z biura. Ci przyznali sie, ze zostawili bagaze w kuchnii przy restauracji. Szczur wiec mial blisko. Co ciekawe, ludzie z agencji i restauracji w ogole nie przejeli sie tym faktem i z usmiechem na twarzy poprosili grupke turystow o druga czesc pieniedzy za trekking.
Nie wiem, jakbym sie zachowal w takiej sytuacji, ale pewien juz bylem, ze treku robic tutaj nie bede. W przekoniu tym utwierdzil mnie tekst ich przewodniczki, ktora rzucila, ze tu nie daleko jest sklep z telefonami, jakby chciala sobie kupic nowy. Zero zaklopotania. To przeciez normalne, ze szczury jedza komorki ;)
Nastepnego dnia, wynajelismy za dolara rowery i zrobiliśmy spora pętle po okolicy. Krajobraz byl iscie niechinski. Zabudowa i waty rozsiane po okolicy przypominaly, ze jestesmy niedaleko laotanskiej granicy. Jak się pozniej okazało, nasze spostrzeżenia były słuszne. Cieszylo nas to bardzo, gdyz zapowiadaly sie krajobrazy, ktorych jeszcze nie znalizmy. Przygoda, przygoda… :)
Jinghong jako miasto nic szczegolnego do zaoferowania nie ma, moze poza tropikalnymi palmami wzdluz glownych ulic i co chyba w tym miescie zwalilo mnie najbardziej z nog, poza kafejka intyrnetowa z blisko 300 stanowiskami. Widzial ktos wieksza wczesniej? Ja osobiscie nigdy! Laos czeka, wiec jedziemy do miejscowosci Mengla. Typowa chinska miescina z ta roznica, ze granica ChRL niedaleko. Wczesnie rano wstajemy i jedziey do Mohan, na granice. Bylo lekko przed 8 jak stanelismy przy zabudowaniach granicznych i niczym sie nie przejmujac, zaczelismy isc drogá, ktora wydawaloby sie powinna doprowadzic do odprawy paszportowej. Bylismy, jak sie chwile pozniej okazalo, w sporm bledzie i omalo co nie przekroczlismy granicy nielegalnie. W pewnym momecie usmiechy na naszej twarzy z kamienialy, a jakis chinski wrzask kazal nam sadzic, iz zrobilismy cos nie tak jak trzeba. Skulilismy wiec ogony pod siebie i zawrocilismy kilkadziesiat metrow, aby chwile pozniej zobaczyc grupe zolnierzy chinskich niosacych flage. Okazalo sie, ze mielismy byc swiadkami ceremonialu pt. wciaganie chinskiej flagi na maszt, ktory to ozajmial, ze chinska granica jest juz otwarta, albo jak kto woli dopiero teraz otwarta :)
Formalnosci przebiegly bardzo sprawnie zarowno po chinskiej jak i laotanskiej stronie. Wize do Laosu wyrabialismy na granicy. Chwile pozniej dreptalismy juz po laotanskiej ziemi szukajac transportu do ierwszego wiekszego miasteczka, ktore bylo naszym celem… Luang Nam Tha.