Co prawda „ekotrekking” okazał się chybionym pomysłem, ale podobno nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i w sumie dzięki tej wyjątkowej imprezie turystycznej poznaliśmy kilka ciekawych osób. Można powiedzieć, że przez te 3 dni męki zżyliśmy się z innymi osobami z grupy, wygląda na to, że złe doświadczenia jednoczą ludzi.
Następnego dnia po trekkingu, który poszedł w niepamięć minionego wieczora wraz z kolejnym kufelkiem Beerlao, pakujemy się wszyscy do busa jadącego do Luang Prabang – podobno najciekawszego i najbardziej obleganego przez turystów miasta w Laosie. Nic w tym dziwnego, bo Luang Prabang znajduje się na liście UNESCO.
Nasz bus wypchany jest po brzegi pasażerami i ich bagażami, jesteśmy trochę ściśnięci jak sardynki w puszce, ale humory dopisują. Bus mknie wąską drogą, która w pewnym momencie zaczyna przypominać sito, tyle w niej dziur. Skręcamy w lewo, jedziemy w górę, teraz ostro w prawo i jeszcze bardziej ostro w lewo i w dół, a potem znów w górę i w prawo, w lewo i w prawo i w dół i w lewo i w górę i w efekcie pierwszy raz w życiu czuję objawy choroby lokomocyjnej. Mimo, że widoki za oknem co jakiś czas zapierają dech w piersiach to jednocześnie bezlitosne serpentyny ściskają żołądek i nie pozwalają nacieszyć się górskim pejzażem. Kiedy docieramy do Luang Prabang jesteśmy dość zmęczeni. Wszyscy razem udajemy się do tego samego guest house’u, sprawdzonego już wcześniej przez naszą holenderską koleżankę – współtowarzyszkę naszej ekotrekkingowej niedoli.
Wieczorny Luang Prabang rozświetlony jest kolorowymi światłami i neonami licznych restauracji i pubów. Wszędzie tłumy turystów, ale jakoś nie przeszkadza nam to. Główna ulica zamienia się w „night market”, czyli nocny targ. Można tu kupić rozmaite pamiątki: torby, torebki, torebeczki, maskotki, jedwabne szale, t-shirty, obrazki, pościel, obrusy… po prostu wszystko. Początkowo jestem oszołomiona kolorami i mnogością tych wszystkich wyrobów, które sprzedaje się tu pod hasłem „rękodzieło”. Jednak powtarzalność tych wyrobów rękodzielniczych, powoduje, że zapala mi się czerwona lampka. Przy każdym straganie można kupić identyczne rzeczy, może czasem wybór kolorów, czy wzorów lekko się różni. Zastanawiam się, czy to laotańskie rękodzieło, nie jest czasem masowo produkowane przez maszyny w chińskich fabrykach…
Najciekawsza okazuje się boczna uliczka, na której stoją stragany z jedzeniem. Tu nie mam wątpliwości, że wyroby te na pewno są dziełem rąk laotańskich i w dodatku są pyszne. A co tu takiego pysznego? Grillowane kurczaki, ryby, mięsa gotowane w rozmaitych sosach, duszone warzywa, pierożki, a wszystko pachnie tak aromatycznie, że zaczynamy być głodni, bardzo głodni. Decydujemy się na grillowaną rybkę z Mekongu i nie żałujemy wyboru, jest pyszna. Jednak największym hitem okazują się zwykłe pszenne bagietki, które można tu kupić wszędzie. Dla podróżnika, który od 4 miesięcy nie jadł zwykłego chleba (no, poza domowym chlebem u Magdy w Nantongu) taka zwykła bagietka, może się okazać delicją. Można powiedzieć, że francuscy kolonizatorzy w tym przypadku zrobili kawał dobrej roboty i to co Laos może im zawdzięczać to właśnie kuchnia.
Za dnia możemy bliżej przyjrzeć się miastu, które otoczone jest zielonymi wzgórzami. Od rana włóczymy się po małych uliczkach, przy których można podziwiać kamienice i wille pochodzące z czasów francuskiego kolonializmu, a wierzcie mi jest co podziwiać. Małe kolorowe budynki, niektóre nadgryzione przez ząb czasu, niektóre zupełnie odremontowane, tworzą niepowtarzalną atmosferę miasteczka, a dodatkowo uroku dodają im piękne, kolorowe kwiaty i rośliny (dla nas egzotyczne). W większości kamienic w samym centrum miasta urządzone są hoteliki, restauracje, kawiarnie lub sklepiki z pamiątkami. Wielu turystów podąża przez miasto szlakiem wyznaczonym przez przewodnik turystyczny, ale lepiej chyba zagubić się w tym labiryncie wąskich uliczek i ukradkiem obserwować życie jego mieszkańców.
Kilkumetrowa, dobrze nam znana roślina, zwana u nas popularnie „gwiazdą betlejemską” przypomina nam, że właśnie dziś jest Wigilia. Szybko nagrywamy życzenia świąteczne pod jednym z licznych tu watów i od razu wrzucamy na stronę internetową. Mamy nadzieję, że będzie to miła niespodzianka dla naszych rodzin i znajomych – jedyny prezent jaki możemy im przesłać z drugiego końca świata. Mimo, że kalendarz pokazuje nam datę 24 grudnia, to atmosfery Świąt Bożego Narodzenia nie czujemy wcale. Co prawda w niektórych kafejkach poustawiane są udekorowane choinki i ze sklepików patrzą na nas wesołe oczy kartonowego Santa Claus’a, ale bożonarodzeniowa choinka obok palmy wygląda dziwnie, a St. Claus ma raczej niewiele do zaoferowania (już nawet pomijam fakt, że w Stryszawie prezenty przynoszą Aniołki, a w Toruniu niejaki Gwiazdor).
Przygotowania świąteczne tym razem nas omijają, Andrzej nie będzie mielił maku, a ja nie muszę lukrować pierników, choć makowca chętnie by się zjadło, że już nie wspomnę o prawdziwych domowych, toruńskich piernikach! Ech! W takim razie idziemy zwiedzać waty, czyli świątynie buddyjskie, a jest ich tu naprawdę dużo, do wyboru, do koloru. Właśnie… niektóre są tak kolorowe, że graniczy to z kiczem, no dobra, subiektywnie stwierdzając, nam niektóre z nich, wydają się po prostu kiczowate. Co kraj to obyczaj, nasze polskie kościoły współczesne z kolei, czasem przypominają bunkry… nie kręcimy nosem i zwiedzamy dalej.
Wdrapujemy się na wzgórze Phu Si, ale tutejsze waty nie powalają nas na kolana, za to jest stąd świetny widok na miasto, a poza tym można tu zobaczyć odcisk stopy Buddy – nasz pierwszy w życiu, ale prawdopodobnie nieostatni.
W przewodniku wyczytaliśmy, że najpiękniejszym watem w Luang Prabang jest Xieng Thong i my tę informację potwierdzamy. Trafiamy do niego w porze obiadowej, dzięki czemu unikamy dzikich tłumów. Z podziwem wpatrujemy się w szklane, kolorowe mozaiki na ścianach świątyń, przyglądamy się złotym figurkom Buddy. Panuje tu bardzo spokojna, wyciszona atmosfera, w powietrzu roznosi się zapach kadzidełek, a lekki, ciepły wiatr szumi w gałęziach drzew. Czasem między świątyniami przemknie pomarańczowa postać – mnich buddyjski.
Mnisi to osobny i obszerny temat, trzeba by im poświęcić osobny artykuł. Są wpisani w krajobraz Laosu jak świątynie buddyjskie. Dla rodziny to zaszczyt jeżeli syn lub córka, bo i tak bywa, wybierze życie mnisze, mimo, że wiąże się ono z ubóstwem. Każdego dnia, przed świtem mnisi ze wszystkich świątyń wychodzą na ulice miasta. Ludzie ustawiają się wtedy przy chodnikach i przechodzącym mnichom wręczają ryż, warzywa, owoce. Całe to wydarzenie wydaje się tajemnicze i mistyczne jak i szalenie fotogeniczne. Spowite poranną mgłą pomarańczowe szaty mnichów przyjmujących dary od mieszkańców to musi wyglądać niesamowicie!
My też chcemy to zobaczyć! O 6 rano zrywamy się z łóżek, żeby zdążyć na ten niesamowity mnisi pochód. Wychodzimy na ulicę i co? I widzimy kilku miejscowych czekających na chodniku z darami dla mnichów, wokół plącze się już sporo turystów, a między nimi krążą handlarze, którzy próbują im sprzedać ryż zawinięty w bananowe liście. Jednym słowem „kup garść ryżu i nakarm mnicha” – taka atrakcja turystyczna. Ci handlarze to mają tupet, myślę sobie z lekkim oburzeniem. Jednak nie znałam jeszcze możliwości turystów o azjatyckich rysach twarzy, którzy widząc nadchodzących mnichów wyskakują z wielkimi aparatami na statywach i robią im zdjęcia z dystansu mniejszego niż pół metra. Pstryk, pstryk i lampą w oczy i pstryk, pstryk! Wygląda to po prostu żałośnie i szczerze tym mnichom współczuję. Ich codzienny obowiązek stał się najzwyklejszą atrakcją turystyczną. Jesteśmy źli na siebie, że wstaliśmy tak wcześnie, żeby zobaczyć ten smutny obraz i na pewno więcej tego nie zrobimy, a jeśli już to na pewno nie w tak turystycznym miejscu.
W pierwszy dzień Świąt postanawiamy wybrać się na wycieczkę do pobliskich wodospadów Kuang Si. Po świątecznym śniadaniu wypożyczamy skuter i mkniemy laotańskimi drogami przez laotańskie wioski. Po drodze zatrzymujemy się w kilku ciekawszych watach, a miejscowe dzieciaki natychmiast zbiegają się tylko po to żeby do nas krzyknąć „sabaai diiii, czyli coś w rodzaju „hello” na szczęście nie chcą od nas ani długopisów ani cukierków, znaczy, że jeszcze nie skażone turystycznym rozdawnictwem.
Wodospad Kuang Si znajduje się na terenie tzw. parku publicznego i należy uiścić opłatę za wejście na jego teren. Sam wodospad nie jest jakiś szczególny, ale kaskady w dalszej części rzeki bardzo ładnie się prezentują i są świetnym miejscem na piknik. Nasze serca podbiło jednak Centrum Ratunkowe Niedźwiedzi znajdujące się w pobliżu wodospadu. Mieszka tam spora grupka czarnych niedźwiedzi azjatyckich, zwanych księżycowymi, odratowanych z przemytu i czarnego rynku. Niektóre z nich pozbawione są jednej z kończyn, ale widać, że dobrze sobie radzą. Nic dziwnego, bo warunki jakie mają tu stworzone są naprawdę świetne i widać, że zwierzęta są zdrowe, choć wcześniej czekał je smutny los. Gdyby nie zostały odratowane, najprawdopodobniej siedziałby teraz w ciasnych klatkach i służyły jako „maszyny” do wyrobu cennego składnika leku stosowanego w medycynie azjatyckiej. Z licznych tablic informacyjnych można się dowiedzieć w jak okrutny sposób te zwierzęta były traktowane. Niedźwiedzie, które zostały uwolnione z rąk oprawców, pozostają w Centrum do końca życia, bo same nie poradziłby sobie w środowisku naturalnym. Każdy niedźwiedź ma tu nadane imię, a na tablicach informacyjnych opisana jest historia każdego z nich oraz krótka charakterystyka.
Centrum wspierane jest przez australijską fundację, która nie tylko pomaga finansowo, ale także szkoli opiekunów i doradza przy aranżacji przestrzeni dla zwierząt. Jak dzieci obserwujemy te niedźwiedzie chyba z godzinę, a one bawią się między sobą, szukają ukrytego w różnych zakamarkach jedzenia, bujają się w ogromnych hamakach.
Resztę dnia spędzamy krążąc skuterem po okolicach Luang Prabang, gdzie można znaleźć bardzo malownicze miejsca i mało albo wcale nie odwiedzane przez turystów waty. Brodzimy też w wodach Mekongu, który na tym odcinku wydaje się o wiele mniej zanieczyszczony niż w Chinach.
Kupujemy sobie też bilet do Vientian na nocny autobus na następny dzień. Jutro jeszcze pozwiedzamy miasto i jego okolice, wieczorkiem wsiądziemy w autobus i rano będziemy w stolicy Laosu – taki mamy plan. Po dotarciu do hostelu z przerażeniem stwierdzam, że bilety nie są wystawione na 9 wieczorem, tylko na 9 rano dnia następnego i zmienić tego nie można, bo kasy są już zamknięte. Trudno, więc następnego dnia nie spędzimy w Luang Prabang, tylko w autobusie i to w dodatku klasy VIP. Co to oznacza w Laosie… tego dowiemy się już rano.
Jak dla mnie Luang Prabang jest miejscem, które konieczne trzeba odwiedzić będąc w Laosie. Najbardziej podobała mi się atmosfera oraz atrakcje, które można doświadczyć w mieście i okolicy.