Thakhek – krótka piłka

Do Thakhek docieramy z nosem na kwintę po autostopowej porażce, ale liczymy na to, że malownicze tereny tego regionu poprawią nam nastrój.

Thakhek to niewielka miejscowość i mimo wszelkich starań tutejszego departamentu turystyki w sumie niewiele ma do zaoferowania. Samo miasto nie jest szczególnie ciekawe, poza jego starą częścią, gdzie stoją jeszcze kamienice z czasów kolonialnych. Największą atrakcją regionu są wapienne góry i liczne jaskinie. Najlepiej więc wynająć skuter i pojeździć nim po okolicy.

Tak też robimy. Krajobraz  jest faktycznie ciekawy, nie powiem, świetne miejsca na odpoczynek i piknik. Niestety jaskinie, niczym szczególnym się nie wyróżniają i nie zaskakują, jest ich tu naprawdę sporo i wszystkie są do siebie podobne. Może dla wielkich miłośników jaskiń jest to nie lada gratka, ale my do nich nie należymy. Najciekawszym miejscem ma być Tham Pha Pa, czyli jaskinia Buddy. Dotarcie do niej nie jest jednak łatwe.

Przy głównej drodze ktoś zniszczył drogowskaz i nie bardzo wiadomo w którą stronę jechać. Pomocni okazują się miejscowi, którzy wskazują nam prawidłowy kierunek. Mimo wszystko mamy wątpliwości czy nie zrobili nam dowcipu, bo droga jest fatalna, miejscami jest tyle dziur, że jedziemy ostrym slalomem. Po 15 minutach docieramy jednak na miejsce. Przed wejściem do jaskini musimy przeczytać długi regulamin, żeby wiedzieć, jak się godnie zachować i czego nie wolno robić w środku, żeby nie było obrazy. O robieniu zdjęć możemy zapomnieć.  Mimo, że mam spodnie za kolana, zostaję obwiązana sarongiem. Niczym się nie zrażamy, bo w środku mamy zobaczyć ok 230 figurek Buddy z brązu. Niektóre z nich mają podobno ponad 600 lat. Może to wyglądać ciekawie.

Do jaskini wspinamy się ok. 15 metrów po schodkach. Wchodzimy do środka i oczom naszym ukazuje się ciasna komnata wypełniona sporą ilością różnej wielkości posążków. Niestety zastosowano tu oświetlenie jarzeniowe, fakt, że tanie, ale dające nieciekawe światło, w którym figurki nie prezentują się najlepiej. Wszystko pokryte jest sporą warstwą kurzu, co może i nadaje klimatu, ale bardziej sprawia wrażenie, że jest tu po prostu brudno. Wrażenie to potęgują puste plastikowe butelki leżące u stóp kilku posążków i na pewno nie są one darami dla Buddy. Jest bardzo ciasno i duszno, ale i tak siedzą tu 3 osoby sprzedające kwiaty, kadzidła, zdjęcia jaskini i inne pamiątki, wesoło przy tym konwersując na cały głos. Trudno to nazwać uduchowioną atmosferą. W jaskini zostajemy ok 5 minut i tyle tego zwiedzania.

Po tym rozczarowaniu snujemy się jeszcze skuterem po okolicy. Trochę znudzeni patrzymy na otaczające nas wapienne góry, które wyglądają o wiele mniej imponująco niż te w okolicach Na Hin. Odwiedzamy też kilka laotańskich wiosek, widać, że ludzie tu żyjący są ubodzy i mieszkają w bardzo prostych warunkach. Bariera językowa sprawia, że trudno nam nawiązać kontakt z tubylcami i raczej nie porozmawiamy nimi na głębsze tematy.

Zaczyna kończyć nam się paliwo, więc podjeżdżamy na stację benzynową. Niespodzianka! Okazuje się, że nasz skuter działa na Beerlao… Szkoda, że wcześniej nie wiedzieliśmy o tym, bo podjechalibyśmy po prostu do spożywczego, gdyż benzyna była dolewana nie z dystrybutora, a z butelek po Beerlao :)

Nie tylko skuter potrzebuje paliwa, my też robimy się głodni, więc urządzamy sobie piknik nad rzeką. Niestety, pogoda zaczyna się psuć. Drobne krople deszczu oraz wiszące nad nami chmury zwiastują niezłą ulewę. Uciekamy z powrotem do Thakhek. Na pociechę kupujemy sobie olbrzymiego arbuza, który jest bardzo słodki i dosłownie rozpływa się w ustach.

Ulewa ustępuje po kilku godzinach, a przed naszym guest housem zostaje rozpalone ognisko.
Wszyscy goście chętnie się  przy nim zbierają. Atmosfera sprzyja międzynarodowej integracji i szybko zaczynają  tworzyć się grupki dyskusyjne. My też siadamy przy ognisku, które natychmiast wywołuje w nas wspomnienia, nie tylko z dzieciństwa…

Zastanawiamy się też, czy najlepszą część Laosu mamy już za sobą, czy może jesteśmy po prostu zmęczeni i mało rzeczy robi na nas wrażenie. Dochodzimy do wniosku, że warto by się gdzieś zatrzymać na kilka dni i odpocząć. Takim miejscem może być Si Phan Don, czyli 4000 wysp na Mekongu. Słyszeliśmy o nich wiele dobrego… Rozczaruje czy zachwyci?

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Gdyby nie było pieniędzy, czyli zakupy w Afganistanie

Scenariusz jest prosty: idziesz do sklepu, wkładasz do koszyka wybrane produkty, idziesz do kasy, wyjmujesz pieniądze lub kartę …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *