Thakhek i okolice rozczarowały nas i przyznam szczerze, że z każdym dniem spędzonym w Laosie mam wrażenie, iż jesteśmy tutaj za długo marnując trochę czas. Niesprawiedliwy osąd? Być może, ale przed nami miejsce, które zmienia nasze opinie o Laosie o 180 stopni, a było to tak…
Z Thakhek wyjeżdżamy późnym rankiem. W kasie chcą nam sprzedać bilety klasy VIP mówiąc, że innego autobusu nie ma, ale my już jesteśmy po wywiadzie środowiskowym i wiemy, że autobus stojący nieopodal, a zapchany wszystkim, co możliwe jedzie w naszym kierunku. Wsiadamy więc do autobusu, w którym jest już prawie pełno. Od drzwi wita nas znajomy zapach przepoconych ciał, przedzieramy się po mocowaniach siedzeń (przejście jest zapchane towarem i pakunkami) do swojego miejsca i przyklejamy się momentalnie do oparcia. Autobus zatrzymuje się chyba w każdej wsi, czyli często. W czasie każdego takiego postoju, do okien autobusów podbiegają kobiety i oferują rozmaite napoje i przekąski: przesuszony grilowany kurczak na patyku, pieczone banany, ryż w bambusowym drągu lub w liściu bananowym i inne azjatyckie wynalazki. Handlarki reklamują swoje wyroby tak, że bębenki w uszach pękają, a chcąc narobić nam smaku, wkładają przez okna autobusu patyki, na których ponadziewane są te smakołyki. Siedząca przy oknie Alicja siłą rzeczy kilka razy dostaje grilowanym kurczakiem po twarzy, przypadkiem oczywiście. Tak spędzamy następne 9 godzin. Zmordowani, ale szczęśliwi zarazem, wysiadamy późnym wieczorem w Pakse, gdzie wraz z poznaną w drodze Belgijką, znajdujemy pokój 3-osobowy. Gdyby nie ona, nocleg wyszedłby nas dość drogo, bo przyjechaliśmy późno i wszystkie najtańsze miejscówki były już zajęte.
Następnego ranka udajemy się w trójkę na południowy dworzec autobusowy w Pakse, skąd podobno ma być jakiś transport w okolice wysp na Mekongu. Hmm… azjatycka wyobraźnia zdecydowania przerasta moją, gdyż definicja autobusu dla mnie jest dość jasna – puszka głównie z blachy, posiadająca 4 ściany, dach i podwozie. Laos jednak sprawił, że muszę tę definicję trochę naciągnąć. Jedziemy czymś co jest przerośniętym sawngthaew, jednak w terminologii lokalnej mieści się w pojęciu autobusu. Pakujemy się zawczasu na tył tego „autobusu” i z coraz mniejszym spokojem przyglądamy się, jak nasz pojazd wypełnia się ludźmi. Powoli zaczyna to dochodzić do granicy mojej definicji pełnego autobusu, ale jeszcze przybywają 4 worki, które się ruszają. Okazuje się, że worki będą przywiązane do tylnej części pojazdu, po której się do niego wchodzi i wychodzi zarazem. Worki są szczelnie zawiązane, a znajome odgłosy dobiegające ze środka, każą twierdzić, iż w środku są prosiaki. Po chwili, wrażeniom dźwiękowym wtórują też wrażenia zapachowe… reszty Wam oszczędzę. Tak jedziemy przez około 2,5 godziny aż docieramy do zakurzonej wioski nad Mekongiem. Stamtąd już tylko rzut beretem do przystani, z której odpływają łodzie na Don Det.
Łodzią motorową docieramy na wyspę, szukamy jakiejś chatki nad Mekongiem i rozglądamy się za bujającym się legowiskiem. Po chwili nasze szanowne 4 litery lądują w hamakach i w tym momencie zapominamy o całym świecie na najbliższy tydzień. Przez pierwsze trzy dni nasza aktywność ruchowa w ciągu dnia ogranicza się do wyciągania ręki z hamaka w celu wprawienia go w ruch. Gapimy się na rzekę, obserwujemy rybaków, którzy wypływają na połów. Analizujemy ruch liści palmowych i powiększającą się średnicę kokosów na drzewach. Gdy nam się to nudzi, odwracamy głowę, zmieniamy nieco pozycję i obserwujemy gospodarstwo naszych dobroczyńców, a w rolach głównych pięć świń, dwa psy, stado kurczaków i małpka. Małpka, dokładnie jak w wierszu Brzechwy, skacze niedościgle i robi małpie figle, a słucha tylko najstarszej osoby w rodzinie – babci. My jesteśmy tylko biernymi obserwatorami całej tej sielanki. To jest tzw. RESET.
Po trzech dniach nicnierobienia przemagamy się, gdyż budzą się w nas potrzeby poznawcze wyższego szczebla. Wynajmujemy więc rowery i jedziemy na drugą wyspę (Don Khon) w celu przyjrzenia się wodospadom na rzece. Bardzo ciekawie wyglądają, ale da się bez tego widoku żyć. Bardziej ciekaw jestem bezludnej plaży, gdzie w samotności możemy się schłodzić w wodach tej potężnej rzeki. Co prawda wiele osób brzydzi się koloru, jaki Mekong tu posiada i nie decyduje się na kąpiel w jego wodach, to jednak porównując stan/kolor/zawartość widziany z brzegu, do fragmentów Mekongu ujrzanego w Chinach, decyduję się na pierwszą moją kąpiel w azjatyckiej rzece. Okupione to było tylko lekkim uczuleniem dnia następnego, ale dało się przeżyć. Po następnych trzech dniach pluskania się w Mekongu już się przyzwyczaiłem do tamtejszych bakterii i zanieczyszczeń. Teraz już tylko Ganges, w którym mam wrażenie, łyżka włożona do wody będzie stała jak w kisielu. Zobaczymy…
Kiedy z plaży jedziemy w stronę miejsca, gdzie można ujrzeć słodkowodne delfiny dochodzi do dość nieoczekiwanego i dziwnego spotkania. Zostaję zaczepiony przez napotkaną parkę, która pyta o drogę do delfinów. Po przekazaniu posiadanej wiedzy wsiadamy na rowery i nagle słyszymy okrzyk: „Ooo Bezdroża!” (Alicja ma na sobie t-shirt Bezdroży). Odwracam głowę i błyskotliwie, acz po czasie stwierdzam, iż ta sympatyczna dama, z którą przed chwilą rozmawiałem po angielsku, miała akcent przypominający polski. I tak oto poznaliśmy Anię Zawadzką, która podobnie jak my wyjechała z Polski w podróż długodystansową. Zbieg okoliczności jest tym większy, że Ania mieszka u tego samego gospodarza co my. Żeby było śmieszniej – w domku zaraz obok naszego :) Łatwo jest więc się nam umówić na wieczorne Polaków rozmowy.
Po krótkiej wymianie uprzejmości i nakreślenia trasy odbytej z najciekawszymi miejscami po drodze, wsiadamy na rowery i jedziemy w stronę przystani, gdzie z parą Brytyjczyków wynajmujemy razem łódź i zaczynamy bezkrwawe polowanie na delfiny słodkowodne.
Przygranicze Kambodży z Laosem to jedno z kilku miejsc w Azji Płd-Wsch, gdzie te rzadkie delfiny można zobaczyć. Jeśli jednak ktoś myśli, że skaczą one z radosnym uśmiechem ponad łódkami i żonglują piłeczką na swoim nosie, to muszę wkroczyć z wyjaśnieniem. Tak nie jest. Delfiny te są bardzo leniwe i zaobserwować możemy tylko ich grzbiety, lub jeśli ktoś ma więcej szczęścia, połowę szarego ciała. Wynurzają się tylko po to, żeby nabrać powietrza i śmiesznie przy tym „puffają”. Zapytacie, czy warto w ogóle się tam fatygować? Tak, gdyż są one przez to bardziej tajemnicze i oczekiwanie na wynurzenie delfina może okazać się naprawdę emocjonujące. Można też pokontemplować otaczająca naturę, czemu sprzyja spokój, jaki panuje na wodach Mekongu. Tylko bardzo zdesperowani przyglądają się powierzchni wody przez wizjer aparatu. Większość odpuszcza, relaksuje się i czeka na kolejny oddech delfina podziwiając w tej samej chwili ostatnie, ciemnoczerwone promienie słońca odbijające się w jednej z największych rzek Azji.
W tej leniwej atmosferze upływa nam kolejny dzień na wyspach Si Phan Don. Dnia następnego wypożyczamy kajak (przychodzi zwyżka formy? ;) ) a raczej coś w rodzaju kanoe, aby bliżej przyjrzeć się mniejszym wysepkom. Wiedzieć Wam trzeba, że tych wysp na Mekongu jest podobno aż 4 tysiące. Trzy największe: Don Khong, Don Det (na tej mieszkamy) i Don Khon posiadają dobrą infrastrukturę, a na pierwszej z nich jeżdżą nawet minibusy i jest ona zarazem centrum administracyjnym tego regionu.
Naszym chybotliwym kanoe eksplorujemy mniejsze wysepki, zakola rzeki i ze zdziwieniem stwierdzamy, że nie jesteśmy tutaj sami. Spotykamy rybaków, którzy zarzucają sieci, widzimy też dzieciaki na małych łódkach, które zapraszają nas do zabawy w chowanego na rzece. Podczas takiej zabawy znalezienie kogoś graniczy z cudem, bo część wysepek porasta około metrowa trawa i łatwo się w niej schować. Cały klucz do sukcesu jednak w tym, żeby skutecznie ukryć swoją łódź…
Gdy robi się nam gorąco, zanurzamy się po szyję i chłodzimy brunatną wodą Mekongu. I tak przez kilka godzin…. cisza, spokój, relaks, woda i słońce. Czy czegoś więcej potrzeba do szczęścia? No, może wypiłoby się zimne Beerlao i zjadło Chicken Tikka Masala, czyli jedno z moich ulubionych indyjskich dań, które na Don Det serwował poznany Hindus w swojej knajpce.
Warunki na wyspie są bardzo sprzyjające, toteż niektórzy obcokrajowcy osiedlają się na stałe lub na sezon {joomplu:1908}turystyczny. Jeden z nich to już wspomniany, przesympatyczny Hindus, który ożenił się z Laotanką i prowadzi indyjską knajpę. A jakie potrawy przyrządza? Och, po prostu rozkosz! To nasza ulubiona knajpka, w której umawiamy się i tego wieczora, nie wiedząc jeszcze, że będzie to wieczór iście polski. Ania spotyka na wyspie Małgosię Maniecką (travelbitovcy na pewno znają tę barwną postać), a tego samego dnia na wyspę przybywa też Radek, z którym Ania podróżowała po Chinach i Wietnamie. Jest więc nas piątka, co czyni nas większością przy stoliku (5:4). Irlandczycy i Anglicy są już do tego przyzwyczajeni, bo na Wyspach dzieje się podobnie, odsuwają się więc delikatnie i chyba zrozumieli, że zaleta posiadania języka angielskiego jako ojczystego, czasem przeobraża się w sporą wadę (wybacz Philip moją szczerość).
Rozmowom nie ma końca. Wymieniamy się spostrzeżeniami, doświadczeniami i praktycznymi radami. W tym ostatnim zdecydowanie górę bierze Małgosia, którą z forum znałem jako skrupulatną osobę, ale gdy zobaczyłem jej zeszyciki z tabelkami, kosztorysami transportu, noclegu i innych podobnych, to mnie zamurowało. Przecież ona spokojnie mogłaby robić aktualizację do wszystkich przewodników, jakie nasza planeta widziała! Naprawdę wyjątkowo skrupulatna osoba ze sporym bagażem doświadczenia podróżniczego.
Kolejny dzień upłynął nam na bujaniu się w hamaku i pisaniu zaległych relacji, a wieczorem była powtórka z rozrywki, tylko tym razem polska grupa liczyła aż 9 osób. Tym razem spotkałem między innymi Mariusza Jchimiuka, którego slajdy widziałem kiedyś na festiwalu Tierra i przez cały wieczór zastanawiałem się, skąd ja go znam ;)
Tak, te kilka dni na Si Phan Don bardzo dobrze nam zrobiły zarówno ze względu na to, że sobie wypoczęliśmy, jak i pod względem towarzyskim. Można było wygadać się po polsku za wszystkie czasy. Ostatnie takie rozmowy były w Szanghaju, gdy mieszkaliśmy u Magdy i Roberta, a potem podróżowaliśmy z Jaśkiem.
Na wyspach spędziliśmy ponad tydzień, choć planowaliśmy góra 3-4. Jest tutaj jednak coś takiego, co ludzi przyciąga, zatrzymuje, każe im się zastanowić nad tym, kim są i dokąd zmierzają. Stosunkowo drogi Internet sprawia, że nie każdy z niego korzysta i ludzie po prostu giną bez śladu na kilka dni, czy nawet tygodni. Zero kontaktu ze światem, tylko błogie lenistwo i bujanie się w hamaku z widokiem na Mekong. Mogę spokojnie powiedzieć, że aby zrozumieć Laos i jego mieszkańców, trzeba właśnie tutaj przyjechać. Zrelaksowani, wyluzowani, czasem senni. Wszystko bez pośpiechu i z lekką obojętnością. Stolica Laosu jest tego najlepszym przykładem. Kto jednak temu krajowi poświęci tylko kilkanaście dni jeżdżąc z miejsca na miejsce, szukając oszałamiających atrakcji turystycznych, ten tego kraju nigdy nie zrozumie i nie pokocha. Włąśnie to w mojej opinii sprawia, że jedni Laos uwielbiają, a inni twierdzą, iż jest bezgranicznie nudny.
PS: Gdy przychodzi dzień wyjazdu, idę do naszej gospodyni i pytam ile mam zapłacić. Ta ze zdziwieniem odpowiada: „Nie wiem. A ile tutaj byliście? Pamiętasz, bo ja nie zapisywałam.” I ten oto cytat chyba najlepiej pokazuje, jakich ludzi można tutaj spotkać.
do laosu wracam czesto myslami. Rewelacyjnie zrelaksowani ludzie. Na Don Det mielismy te sama sytuacje gdy przyszlo zaplacic. Eh tylko wracac. Tak samo KOng Lo -spektakularne miejsce. Ja tam sie w laosie wcale nie nudzilam
Emilia, a kiedy byłaś ostatnio na Don Det lub w Kong Lo? Ciekawi jesteśmy jak bardzo się te miejsca zmieniły od 2009 roku…
super…się czyta wasze opisy,my wybieramy się w czerwcu do Laosu (nie mogę się doczekać)kocham tych ludzi i ten egzotyczny kraj :)
Świetny tekst, wspaniałe zdjęcia! Przypomniało mi się jak byłam na tej wyspie w 2011 roku – wszystko sie zgadza – spokój, zielono, senny Mekong, kury, koguty, psy, zyczliwi ludzie, grzeczne dzieci…Chętnie bym tam wróciła… zwłaszcza podczas naszej zimy. pozdrawiam -Renata