Kraj w którym nikomu się nie spieszy. Kraj w którym podobno jest nudno, ale odwiedza go coraz więcej turystów. Ma w sobie jakąś magię, która przyciąga i powoduje, że roztapiam się w tym laotańskim sosie. Ostatnio wpadłam na to, dlaczego tak jest!
Chodzi o nazwę. Laos – brzmi to jakoś leniwie i wywołuje skojarzenia typu: olej, wylać, flaki z olejem, kluchy, olać, wolno, a nawet z angielskim slow. Nie da się tego wypowiedzieć szybko i z energią. Zawsze pozostaje w nim jakaś rozlewista oleistość.
Taki właśnie jest Laos. Czas tu wolno się przelewa jak gęsty olej przez lejek. Ludzie cię tu lekko olewają, ale nie ze złośliwości tylko z lenistwa. Pewnie dlatego, że z nieba leje się żar, który sprawia, że stajesz się lepki od potu i leniwy z gorąca i nic się nie chce.
No bo w którym kraju właścicielka hostelu zapomni ile nocy tu przespałeś i nie wiadomo ile masz zapłacić. Albo w którym kraju ekspedientka sprzeda paczkę ciastek i wyda resztę leżąc, bo jest za gorąco na jakikolwiek ruch?
Nawet najmocniejszy alkohol nazywa się tu lao-lao, czyli podwójna rozlazła oleistość.
Co innego Chiny! Kojarzą się zupełnie odwrotnie. Chiny pachną ostro jak chinina. Wrzeszczą swoim głośnym, histerycznym chi chi chi. Są bez bez-fantazyjnie zwięzłe jak ciasno zapięty mundur wojskowy. Brzmią jak charczenie w gardłach Chińczyków, gdy spluwają gdzie popadnie.
Chiny wdzierają się do Laosu jak podstępna hiena i zachowują się impertynencko jak cham. Chińskie maszyny golą laotańską dżunglę. Czemu nie chińską? A chińscy robotnicy chłoszczą laotański letarg.
A ja lubię Laos i jego oleistość. Chiny lubię też, choć trochę mniej. Nie lubię Chin w Laosie, bo są jak ostry gwóźdź w waniliowym budyniu.