Trzy dni wyjęte z kalendarza i wszystko to przez jedną rzecz. Na przemian złość, frustracja i obwinianie samego siebie – tylko destruktywne emocje. Po co? Dlaczego ten zepsuty dysk wyrwał mi trzy dni z podróży? O nie! Odcinam się!
Diagnoza firm odzyskujących dane jest jedna – uszkodzony dysk trzeba dostarczyć do specjalistycznego laboratorium, gdzie technicy wydobędą z niego dane. W Laosie o takich techników trudno, więc wszystko, co było na wczoraj musi poczekać przynajmniej miesiąc aż dopedałujemy do Chin. Dramat, rozpacz… ciągle kombinuję w głowie, jak to przyspieszyć.
Pedałujemy z Muang Sing do Luang Namtha. W końcu asfalt, więc jest miło i wygodnie. Jest górzyście, ale wzdłuż rzeki, więc ładnie, ale nie trudno zarazem. Ja zaś dalej o tych danych myślę. Gdybym zgrał wcześniej, nie niósł pięciu rzeczy na raz w jednej ręce… gdybym…
Nagle widzę stojący na poboczu motor, a tuż obok niego jakiś facet znęca się maczetą nad wężem rozciągniętym na betonowym murku. Podjeżdżam bliżej i okazuje się, że to nie wąż tylko łańcuch, urwany łańcuch. Zatrzymuję się i podchodzę do niego. Facet pokazuje mi, że urwał się łańcuch i zaczyna tłuc w niego maczetą. Wszystko to robi z uśmiechem na twarzy i pogodą ducha, wręcz przeciwną do sytuacji. Uświadamiam sobie, że przecież mamy kombinerki, rozkuwacz do łańcucha i inne przydatne w tej sytuacji rzeczy.
Wyciągam sprzęt z sakwy i podchodzę do niego. Patrzy na mnie niewyraźnie oddzielając swoją maczetą kolejne ogniwo łańcucha.
– Masz tu stary rozkuwacz i przestać tłuc tą maczetą, bo to tak nie zadziała – mówię do niego, po polsku.
Ten zerka, chwyta rozkuwacz, przykłada do łańcucha – nie pasuje. Łańcuch w motorze jest sporo szerszy niż ten od roweru. Wyciągam więc kombinerki, przykładam mu bolec do ogniwa i pokazuję, że tu uderzyć trzeba… Próbujemy – nie wychodzi, bo ciągle gdzieś się coś zsuwa, przesuwa, odskakuje.
Znów maczeta idzie w ruch – podważanie, naciskanie, obijanie. Chwilę potem Laotańczyk wręcza mi do ręki maczetę i gestem pokazuje – tu uderz, ja będę trzymał. „Cooo? Ja mam uderzyć w tę pół centymetrową blaszkę? Przecież chłopie paluchy ci obetnę!” – odrzekłem gestem. Oddałem mu maczetę i zacząłem niepewnie przytrzymywać, a on miał uderzać. Precyzja z jaką to robił była niesamowita. Trafiał 100 na 100 czego najlepszym dowodem jest fakt, iż mam dalej wszystkie palce.
Po godzinie łańcuch był naprawiony i założony w motorze. Rozjechaliśmy się w swoje strony, a ja zacząłem rozmyślać… Ten gość miał tylko maczetę, ale się tym nie przejmował. Starał się naprawić łańcuch tym, co miał pod ręką i udało mu się. Ja zaś sobie uświadomiłem, że znów zacząłem wpadać w pułapkę, od której uciekałem w Polsce – od rzeczy i otaczaniem się nimi, od martwienia się o nie i naprawianie zepsutych.
I cóż z tego, że zepsuł mi się dysk i mam w nim zablokowane dane. I cóż z tego, że wiele spraw tkwiących w tym dysku było na wczoraj. Ani trochę nie zmieni to mojego życia, tylko trosk dodaje. Co mnie opętało, że już i teraz muszę mieć te dane odzyskane – nie muszę i nie zamierzam się już zamartwiać. Biorę na luz i cieszę się dalej podróżą, a zdjęcia, filmy, dane do pozycjonowania i inne różności… no cóż, szkoda, ale nie jest to koniec świata.
Od dziś odcinam się od resztek moich zachodnich nawyków, mam nadzieję na zawsze. Przynajmniej po raz kolejny spróbuję. Nie mam już rzeczy na wczoraj. Dziś jest dziś, a jutro jest jutro. Koniec. Kropka.
Andrew, bardzo mądrze napisane. Masz rację, że coś w nas jest „ludziach z zachodu”, że przejmujemy się takimi czasem błachostkami, sam się na tym ostatnio łapię i trochę mnie to dołuje.
Cieszę się, że wam wszystko idzie, na prawie – po waszej myśli, a grunt to patrzeć przed siebie, a nie za siebie ( z wiekiem człowiek o tym zapomina) – a dzisiaj utwierdziłeś mnie, że trzeba wiele rzeczy poprostu olać. Dzięki.
Powodzenia i szerokich dróg.
Luke
olać to dobre słowo… :)
a skąd się wzięły nawyki i to Twoje i na dodatek dlaczego nazywasz je zachodnie?
jak można zmienic „swoje” na „swojsze” :-)
chcąc zmienić rezultaty trzeba zmienic metody…
nazywam je zachodnie, bo nabyłem je w zachodnim świecie i też po to wyjeżdżałem, żeby się od rzeczy uwolnić. wydawało mi się, że tak, udało się i nagle złapałem się na tym, że trzy dni z zepsutym dyskiem walczyłem i życie sobie zaśmiecałem czymś, co tak na prawdę wielkiego wpływu na to życie nie ma. świadomość włożonej i utraconej pracy/czasu została, ale widocznie też nie było to do końca potrzebne… czas pokaże.
nie wiem, czy swoje można zmienić na swojsze – zmieniam, jak właśnie piszesz, metody i nabieram dystansu :)
sam wyjazd niewiele uwalnia… to samoobserwacja jest kluczem skąd i dlaczego… no i dostajemy takie lekcje jakich dokladnie potrzebujemy czyli ok :-)
np wiecej samoobserwacji jest metodą :-)
owocnej więc samoobserwacji na drodze do „tu i teraz” i „dziś jest dziś” :-)
ja poświęcam więcej czasu na samoobserwacje PRZED wyjazdem :-) ale każdy sposób jest dobry… do zobaczenia w Europie :-)
W styczniu miałem podobna historię. Drugi laptop w rodzinie się obraził. Diagnoza – padł dysk. Oczywiście panika, dane nie zgrywane od dawna na dysk zewnętrzny i setki zakładek zniknęły.
Zaprzyjaźniony specjalista diagnozę potwierdził. Laptop trafił na półkę, ale mój syn odpalał go kilkakrotnie w nadziei, że jednak cud się zdarzy, nic z tego.
Leżał tak prawie przez miesiąc. Okazało się, że stratę da się przełknąć i można bez tych plików i zakładek żyć. Mniej czasu spędzanego przed monitorem, więcej z przyjaciółmi i na świeżym powietrzy. W sumie to prawie o nim zapomnieliśmy.
W dniu gdy miał trafić do serwisu włączyliśmy go tak bez nadziei i o dziwo zaczął śmigać jak gdyby nigdy nic i nie zasłabł do dzisiaj.
… czego i Wam życzę ;)
no to historia… wiesz, spróbuję tego samego. może dysk się obudzi ze snu. kto wie.
ufasz jednak temu dyskowi, czy pewnie wymieniony na nowy…?
Przeinstalowaliśmy system i działa bez zarzutu około trzech miesięcy, ale tak jak wspomniałem jest to drugi laptop nad którym na co dzień „znęca się” mój syn i na dysku nie ma bardzo wartościowych danych.
Gdyby to był sprzęt na którym pracuję pewnie pokusił bym się o wymianę, a przynajmniej o diagnostykę dysku. To pozwala ocenić jego stan, opóźnienia pracy, uszkodzenia sektorów i wiele innych parametrów.
Na pewno warto oddać sprzęt do oceny, tym bardziej że pewnie znajdują się tam wszystkie zapiski, zdjęcia i cała historia Waszej podróży.
Natomiast moja toshiba czasem nie odpala. Za pierwszym razem myślałem że coś poważnego, ale znalazłem informacje na jakimś forum, aby wypiąć baterię i podłączyć przez kabel (to zawsze się sprawdza). Później zamykam system, podpinam baterię, odpalam i jest ok – do następnego razu.
No ale to jest podobno feler niektórych modeli z serii satellite.
Poza tym ja dużo rozmawiam z laptopem, z Jadźką (to mój samochód) i chyba perswazja czasem skutkuje ;).
pozdrawiam
Samochód zwany Jadźką – opłułem monitor ze śmiechu :) Podoba mi się! :)))
Alicja ma taki stary niezniszczalny telefon Nokii – wylała na niego piwo z miodem i zacinają się klawisze. jak mówimy do niego, że jutro kupimy nowy, to cudownie wszystko zaczyna działać :))
taka mała analogia…
…pozdrowienia od Jadźki dla Waszej Nokii
Trzymajcie się ;)
a ja mam nadzieję, że już nie długo też będę potrafiła się tak odciąć
Trzymam kciuki! :)
Czy to nawyki, czy adaptacja do otaczającej rzeczywistości? Na „Zachodzie” jest po prostu więcej rzeczy „pod ręką”.
Pewnie, że tak naprawdę do życia (szczęścia) wystarczy to, co mieści się w plecaku, sercu i pamięci… Jakość naszego życia nie jest wyznaczana poprzez otaczające nas przedmioty. Wszyscy jednak cenią sobie wygodę i dostępność „udogodnień”.
A czy to stracona praca/czas? Chyba nie do końca, ponieważ wydała na świat nowe wnioski i myśli :)
Wiesz, „dziś jest dziś” także na Zachodzie?
Pozdrawiam :)
Czy to nawyki czy adaptacja – nie umiem Ci odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony adaptacja, jeśli żyjesz dłużej w jednym miejscu, z drugiej strony nawyki, jeśli jedziesz w region, o którym nie masz pojęcia i zabierasz rzeczy, które myślisz, że mogą się przydać.
To prawda, że „na Zachodzie” jest więcej rzeczy „pod ręką”, ale przynajmniej w moim przypadku wiele z nich było użytych raz, dwa, może trzy razy w ciągu 2-3 lat. Tak na prawdę mógłbym się bez nich obejść i tak w końcu zrobiłem. Posprzedawałem…
Ja „na Zachodzie” nie miałem „dziś jest dziś”. Raczej było to większość rzeczy jest na wczoraj, a myślałem o tym, co będzie za dwa dni. Szczęśliwi Ci, którzy mają „dziś jest dziś”.Pozdrawiam :)
buddyzm-buddyzmem, a 25 gb darmowego miejsca na wirtualnym dysku to całkiem sporo i bardzo by pomogło w tej sytuacji.
Tworzenie kopi zapasowych to całkiem zachodni wymysł, ale przydatny. Zwłaszcza ten który się robi sam.Cieszmy się z wiedzy i umiejętności jaką posiadamy i stosujmy ją w praktyce, a wówczas takie tao-pocieszenianie będą potrzebne.W zasadzie to boję się iźli pod koniec podróży napiszesz, że podróżowanie to nie to, bo prawdziwym podróżnikiem jest ten kto potrafi „ogarnąć świat” siedząc na progu swego domu.
Wirtualne dyski sprawdzają się w krajach cywilizowanych, gdzie masz mniej więcej stały dostęp do internetu i transfer „up” wynosi więcej niż 25-50kB/sek czym ostatnio dysponowałem, jak miałem szczęście.
Też nie napisałem, że udżegnuję się od dobrodziejstw techniki – backupy, które mam i robię regularnie dają mi satysfakcję, że dane który przepadły to tylko ostatnie 45 dni, a nie prawie 3 lata podróży, wiec luz. Nie popadam w skrajności :)
Tym tekstem chciałbym tylko podkreślić fakt, że zepsute przedmioty nie będą mi psuć nastroju i nie będę włosów wyrywać, jeśli znów coś stracę.Nie wiem też dlaczego do tej sytuacji mieszasz buddyzm?
Pozdrawiam i dzięki za chęc napisania komentarza :)
uff, uff…chyba brakło mi tej informacji o ilości straconych danych.
A mi popsuty canon EOS 5 D, (czy nawet utrata z niego fotek) naprawdę zważył by humor, bo to rzecz za wartość której można przez 2 lata podróżować po Azji.
I IMHO
I nie ma co udawać, że nic się nie stało.
Że to tylko rzecz, której utrata nie może Ci popsuć humoru.
Stało się! i szkoda! wielka!
Można przez to przez 2 dni pić i się wściekać.
Przecież człowiek może być wściekły z jakiegoś powodu -dlaczego nie?
Wieczna pogoda ducha.
Jakoś nie wierzę w taki stan!
A to że facet ma kupę czasu na walenie maczetą i może sobie traktować to jak czynność codzienną to kwestia specyficznych uwarunkowań.
nic nie traci nie ma powodu być zły.
Gdyby rozwalił rozrząd w nie swojej Toyocie, to raczej nie byłby taki pogodnie wymachujący maczetą.
Rosjanie w Niemczech w latach 90 też nie mogli się nadziwić jaki to kulturalny naród Ci Niemcy. Gdy podczas stłuczki 2 merców w klasy S (wartości ówczesnego rocznego PKB Rasiji ) ich niemieccy właściciele nie wyciągają kałacha czy uzi by rozwiązać zaistniały problem ogniem ciągłym.
Lub przynajmniej nie masakrują się nawzajem pięściami czy na noże. Ale nie mieli pojęcia, że panowie wozy swe mają ubezpieczone, i nikt nic (prawie) nie traci. Ani o tym, że tego samego dnia wieczorem jeden z owych Kulturalnych Niemców obije Turka za to że mu rozwalił reflektor wózkiem z gratami. Mojej podobać się wasza odpowiedź o nie wpadaniu w skrajności.Nie wiem też dlaczego do tej sytuacji mieszasz buddyzm? Ano dlatego, żę pokurw**ać na to, na co już nie masz wpływu, to takie słowiańskie. A i ukojenie przynosi. A z owym nieprzywiązywaniem sie do rzeczy i ich utratą, to już naprawdę zen-zen-tao-tao jakowe :-). Wywal w cholerę jasną aparat, latop, telefon. nie będzie nigdy problemu.a ! I w ramach cambio interculturale wróć do Taja kupić drugą kolę za 1 bat mniej niżli wynosi jej cena. ot tak w ramach nie popadania w tumiwisizm :-)
miało być ”
a wówczas takie tao-pocieszenianie NIE będą potrzebne”
Masz racje z tymi zachodnimi drobiazgami — co tam dyski dane itp – jakby paluchy maczeta skubneła to o dyskach byscie zapomnieli prawda? a poki co to ja kupie sobie maczete…. pozdrawiam ze slonecznej krainy dinozaurow i juz Was zapraszam na wypoczynek do mojej wiejskiej chaciny…
Prawda. Dystans do maczety jednak zachowałem – mimo wszystko.
Słoneczka kraina dinozaurów – brzmi dobrze :) Baw się przednio! :)
Wesołego Alleluja !!!
Tradycyjnie świetnie napisane… Ostatnio, (właściwie to w zeszłym tygodniu) pechowo zepsuł nam się środek transportu dosłownie w środku „dziczy” i na naprawianiu spędziliśmy w „lasku” dodatkowo dwa dni… Nikt się za bardzo nie przejmował, choć lekko nie było.
„Kto ma cierpliwość, będzie miał, co zechce” – Abraham Lincoln
Ciekawym, gdzie spędzicie Wielkanoc… W każdym razie Wszystkiego Najlepszego :-)))
Ciekawa historia z tą maczetą, sądziłem po tytule, że będzie o czymś innym ;)
A dla Ciebie Andrzej, gdybyś się nudził ;) konkurs w sam raz na okoliczność utraty danych.
http://www.konkursy-internetowe.eu/pl/content/konkurs-straciles-swoje-cenne-dane
Uwielbiam czytać Waszego bloga, jest bardzo inspirujący. Pozdrawiam serdecznie!
Dzięki Piotrze za linka :) Niestety w tym wypadku zrobiłem dyskowi sporą krzywdę i uszkodziłem go fizycznie :///
dobrze sie czyta
:)
Laos zawsze wydawal mi sie taki nijaki i nigdy jakos nie planowalam tam zajechac,ale cos czuje ,ze trzeba go wciagnac na liste „koniecznie wdepnac”
Pozdrawiam szalonych rowerzystow..:)Czy w Azji potrzebna jest karta rowerowa?..:-D
Tak, Laos jest easy going – to chyba dobre określenie generalizujące kraj :)
Nie wiem czy jest potrzebna… nikt nie pytał nas jeszcze o nią. Z prawem jazdy są tu śmieszne historie, więc myślę, że karta rowerowa to „wymysł” krajów bardziej „ułożonych” :)