Podczas naszej rowerowej przygody w laotańskiej dżungli, udało nam się dotrzeć do wiosek, w których turysta to naprawdę rzadkość. Ludzie mieszkający w takich wioskach patrzą na nas jak na kosmitów, a my na nich jak na zjawy z bajki. Obie strony myślą: jacy oni dziwni! Jesteśmy dla siebie nawzajem atrakcją.
Schemat jest zawsze ten sam. Dżungla robi się trochę rzadsza, potem ostry podjazd i pojawia się wioska. Pierwsi napotkani ludzie natychmiast zatrzymują się jeśli właśnie szli, odrywają się od pracy jeśli coś robili, budzą się jeśli właśnie drzemali. Oto do wioski przybyła dwójka dziwolągów na rowerach i trzeba się im przyjrzeć. Nie wiadomo czego te białasy chcą, czy to intruzy, czy zamiary mają pokojowe?
Pierwsze lody zawsze przełamuje uśmiech i wykrzyknięte przez nas z entuzjazmem Sabadi. Wtedy u tubylców znika zdziwiony i zaniepokojony wyraz twarzy, a pojawia się leciutki uśmiech i odpowiedź Sabadi. Pierwsza bariera przełamana – widzą, że nie mamy złych zamiarów. Wzajemna obserwacja trwa zwykle kilka minut. My po jednej stronie ulicy, oni po drugiej. Stoimy, patrzymy na siebie i milczymy.
Potem następuje fala pytań, których ani trochę nie rozumiemy. Czasem się domyślamy, że pytają skąd jedziemy i dokąd.
Kiedy miejscowi już się zorientują, że zupełnie nie rozumiemy o czym mówią, zaczynają żywo konwersować między sobą i komentować nasze rowery. Po słowach następują czyny: podchodzą do nas i zaczynają dotykać. Nie wiem dlaczego, ale zawsze najpierw dotykana jest przednia sakwa, potem róg kierownicy i wreszcie następuje naciśnięcie hamulca. Kolejność tych czynności jest prawie zawsze taka sama.
Po takim badaniu znika już zupełnie lęk ze strony miejscowych i albo po prostu odchodzą, albo dalej przyglądają się z ciekawością, albo próbują zapytać czy np. potrzebujemy wody. Najczęściej jesteśmy obserwowani dalej. Każdy nasz ruch, gest, spojrzenie jest dla nich ciekawostką.
Kiedyś zdarzyło się, że w pewnej wiosce oddalonej od wszystkiego, przydzielono nam na noc małą chatkę, która była miejscem publicznym. Każdy mógł tam przyjść, usiąść, odpocząć, poobserwować co się dzieje wokół. Coś w rodzaju wioskowej świetlicy. Ludzie zgromadzili się przy tej chatce i patrzyli na nas aż do zmierzchu. Potem wszyscy poszli jeść kolację, żeby w nocy wrócić z latarkami i jeszcze raz popatrzeć co my robimy, na czym śpimy i czym się przykrywamy. Z jednej strony było to bardzo frustrujące i czuliśmy dyskomfort, że tak nas obserwowali. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego braku prywatności. Z drugiej strony tak tu ludzie żyją. Prywatność i samotność prawie nie istnieje. Ci ludzie przecież nie patrzyli na nas i nasze rzeczy pod kątem „co by im tu ukraść” tylko najzwyczajniej w świecie byli ciekawi. W końcu to my przyjechaliśmy do nich i naruszyliśmy ich spokój. Musimy się przystosować do panujących tu zasad. Jednak trudno się przełamać.
Tak to wygląda ze strony miejscowych, a jak my to widzimy? Tubylcy, zwłaszcza kobiety często ubrane są w tradycyjne stroje, mniej lub bardziej kolorowe. Czasem ich głowy zdobi nietypowo upięty kok, ciekawie uwiązana chustka lub zupełnie nieznane nam, oryginalne nakrycie głowy. Gapimy się wtedy na nich jak na dopiero co ubraną choinkę bożonarodzeniową. Czasem te stroje są tak ciekawe, że nie sposób oderwać od nich wzroku. W takim momencie natychmiast chciałoby się zrobić zdjęcie, nagrać film, jakoś to uwiecznić, ale… no właśnie, ciężko jest tak po prostu wyciągnąć aparat i zacząć pstrykać fotki, poza tym i tak ci ludzie by wtedy pouciekali. Mamy bardzo mało zdjęć dorosłych ludzi. Wstydzą się pozować sami i często po prostu pokazują, żeby zrobić zdjęcie ich dziecku.

Rysy twarzy ludzi tu mieszkających są fascynujące. Lekko skośne, ale dość duże oczy, raczej pociągła twarz, długi a zarazem lekko płaski nos i śniada, piękna cera. Do tego długie, gęste, czarne włosy u kobiet. Czasem rozpuszczone luźno opadają na ramiona, czasem spięte w kucyk, a raczej koński ogon, a często upięte w kok.
Mimo, że ludzie ci są raczej drobnej budowy, niektórzy wręcz chudzi, promieniuje od nich witalna siła i zdrowie. To chyba efekt tego, że życie nie jest tu łatwe i ciągła praca zaprawiła ich. Nie marudzą, nie użalają się nad sobą tylko wiecznie coś ścinają, szukają, wyplatają, przenoszą. Same techniki przenoszenia też są ciekawe. Najczęściej widzimy kobiety dźwigające na plecach bambusowe kosze. Na karku mają coś w rodzaju kołnierza z wyprofilowanej deski z wcięciem na szyję. Wygląda to trochę jak połówka dybów, tylko bez wycięć na ręce. Do tego jest jeszcze przymocowany pasek, który naciąga się na czoło. Wygląda na to, że waga całego ładunku opiera się trochę na plecach, trochę na ramionach i częściowo na czole. Jest to dla mnie niezwykle ciekawe i to wtedy ja się gapię jak te kobiety idą z koszami. Ciekawe jest to, że ręce mają zawsze czymś zajęte. Najczęściej idąc tak z ładunkiem na plecach jeszcze dziergają ażurowe torebki lub niosą dziecko w uwiązanej z przodu chuście.
Zawsze z podziwem patrzę jak ci ludzie pracują. Ich zgrabne ruchy i sposób w jaki trzymają maczetę i nią operują jest fascynujący. Wydaje się, że urodzili się z tymi wielkimi nożami w ręku. Wygląda to jak jakiś taniec do rytmu ciosania bambusa. Tak jakby to nie było narzędzie tylko jakaś dodatkowa część ciała. Nawet dzieci potrafią sobie świetnie z tym radzić. Oj wtedy to się gapię jak opętana!
Fakt, że jedziemy rowerami, czyli wkładamy w to jakiś wysiłek, działa pozytywnie na służby mundurowe. Chętnie nas zagadują i nie zadają niepotrzebnych pytań, a w ich głosie wyczuwa się lekką nutkę pobłażania, współczucia i pewnego podziwu. Po wymianie pozdrowień każdy idzie w swoją stronę zadowolony.
Ciekawe, że najmniej zainteresowania wykazuje młodzież. Nie podchodzą do nas, nie zagadują, nie patrzą i nie obserwują. Prawie nigdy. Dzieci za to, zawsze są chętne do interakcji. Z początku nieufne, ale zaciekawione, podchodzą coraz bliżej, coraz odważniej. Wystarczy jednak zrobić nagły, szybki ruch lub krok w ich stronę i cała grupka dzieciaków rozbiega się w różne strony. Po chwili znów się zbierają i obserwują.
Wydaje się, że dzieciaki najbardziej są zadziwione i zainteresowane tym jak wyglądamy. Kiedy pokonają barierę „obcy to niebezpieczny” i przyzwyczają się do nas trochę, odważniej podchodzą i zaciekawione dotykają naszych dłoni, włosów na rękach i nogach, śmieją się z naszych nosów, które muszą im wydawać się ogromne, czasem dziewczynki próbują dotknąć włosów na głowie. Potrafią dosłownie wlepić wzrok w nasze jasne oczy, tak różne od ich węgielkowych i ciemnobrązowych oczu.
Dzieciaki wprost pękają ze śmiechu kiedy mówimy po polsku. Jest to dla nich bardzo śmieszne i chętnie powtarzają za nami pojedyncze słowa i mają przy tym nieziemski ubaw. Skaczą potem i powtarzają po sto razy rower albo Andrzej, ci zdolniejsi nawet powtórzą chrząszcz. Nasze serca podbił chłopiec, który powtórzył za mną piosenkę „Wlazł kotek na płotek”. Zaśpiewał ją powtarzając po kolei fraza po frazie. Brzmiało to kapitalnie.
Dzieci też lubią uczyć i coś nam pokazywać, więc korzystamy z tego i np. uczymy się od nich cyfr, czy pojedynczych wyrazów. Dla nas to dość pożyteczne, a dzieciaki znów się śmieją, kiedy powtarzamy po nich wyrazy. Problem tylko polega na tym, że dzieci w wiosce X wymawiają np. cyfry trochę inaczej niż dzieci w oddalonej o 50 kilometrów wiosce Y i inaczej niż Laotańczycy w mieście. Nie jest to jednak wielki problem, mała korekta załatwia sprawę.
Kiedy mamy więcej czasu lub zostajemy w jakiejś wiosce na noc pokazujemy dzieciakom jakąś zabawę. Najczęściej grę „flonse amonse flore” (nie wiem jak inaczej to nazwać), bo wszyscy mogą w niej wziąć udział w tym samym czasie. Przybijanie piątki i żółwik też są szybko chwytane. Ku naszemu zaskoczeniu w jednej wiosce furorę zrobiło banalne „idzie kominiarz po drabinie”.
Lekko powrócę do poruszanego jakiś czas temu tematu: czy trzeba koniecznie rozdawać cukierki, żeby dać dzieciakom żyjącym w ubóstwie chwilę radości? Myślę, że nie. A nawet jestem pewna, że nie.
Jeździmy i patrzymy, obserwujemy, a podróżowanie rowerem bardzo to ułatwia i prościej też nawiązać kontakt z napotykanymi ludźmi. My patrzymy na nich, a oni na nas. Jest wymiana. Nie zawsze komfortowo czujemy się otoczeni kilkunastoma parami oczu lub oświetlani latarkami w nocy, ale chyba musimy do tego przywyknąć. Skoro my chcemy obserwować ich życie, dlaczego oni nie mieliby robić tego samego?
Drobna uwaga. W Laosie witamy się mówiąc sabaidee (czyt. sabaidi), a nie sabadi :)
Cudowna podróż. Świetny artykuł ;)