Zamykasz oczy. Myślisz sobie „Japonia” i co widzisz? Kwitnące wiśnie, zapaśników sumo, sznur ludzi w garniturach pędzących do pracy. Maniak samochodowy doda: Toyota, Suzuki, Mitsubishi. Fan motorów też dołoży swoje dwa grosze: Kawasaki, Honda. Miłośnik sztuk walki – oczywiście karate. Ktoś zakochany w historii Japonii powie: samuraje, gejsze, sumo? Dzieci do tego kolorowego już obrazu domalują pewnie Czarodziejkę z Księżyca i Pokemony. Panasonic, Toshiba też dobrze wszystkim znane. Zaś co drugi Azjata zapytany o Japonię skrzywi się, a nad jego głową zawisną czarne chmury – no tak, wojna i okrutni Japończycy. Stereotypy, znane firmy i trochę wiedzy ogólnej – tyle wiedzieliśmy przypływając do Japonii. Co nas zaskoczyło? Wszystko, ale przede wszystkim ulica!
Już na samym promie było jakoś magicznie. Pokazano nam miejsce w zbiorowych salach, gdzie śpi się na futongach (materace) rozłożonych na tatami (japońskie maty na podłodze). Było czysto, schludnie i cicho. O jakże było cicho mimo, iż byliśmy ciągle w Chinach, przy słynnym szanghajskim nabrzeżu Bund, który jest wiecznie zatłoczony.
Ziemię Japońską po raz pierwszy zobaczyliśmy po około 24 godzinach rejsu. Pierwsze malutkie wyspy wyglądające po prostu jak grzbiety podwodnych szczytów nie były niczym innym, jak gołymi skałami. Z czasem coraz większe i większe, aż ujrzeliśmy Kiusiu – trzecią pod względem wielkości wyspę Japonii. Gapiliśmy się i podziwialiśmy linię brzegową, która była tak inna od tego, co widzieliśmy w Chinach. Niskie budynki, droga, wzdłuż wybrzeża i niewielki ruch na niej – w końcu normalnie, tak jak rowerzyści lubią najbardziej. Niewielki ruch lubią najbardziej.
Po 48 godzinach od wypłynięcia z Szanghaju byliśmy w Japonii. Tuż po przybiciu do portu w Osace przywitała nas japońska służba sanitarna, która sprawdzała nasze temperatury. Dalej wklejanie wiz do paszportu – w życiu nie pomyślałbym, że może być z tym tyle śmiechu. Pogodna Pani mundorowa chichotała się na całego, podczas gdy ja pociłem się jak szalony – nie mogliśmy znaleźć wolnego miejsca w paszporcie. Do Chin by mnie pewnie nie wpuścili, do Tajlandii, czy Wietnamu pewnie też. W Kambodży i Laosie musiałbym korumpować urzedników, a w Japonii po prostu było śmiesznie. Po kilku minutach przymierzania i przykładania przyszła kolej na odprawę celną – wszystko miło, z uśmiechem na twarzy lecz stanowczością.
Tak się złożyło, że na promie poza nami, były też dwie inne pary rowerzystów – z Francji i USA. Wyjeżdżając z terminalu promowego w stronę centrum Osaki, jechaliśmy gęsiego w liczbie 6 rowerów. Dziwne to było uczucie wyjechać na ulicę, gdzie nic na nas nie trąbi, gdy przejeżdżamy na drugą stronę ulicy samochody zwalniają lub zatrzymują się, a kierowcy się uśmiechają. Zielone światło znów znaczy „Wolno jechać’, a czerwone: „Stój” i to bez wyjątku. Genialne rozwinięte ścieżki rowerowe, przejazdy przez dwupasmówki w postaci pochyłych platform nad ulicami – wszystko dostosowany do rowerzystów. Tak, Japonia to zdecydowanie kraj rowerów – często składaków, zwykle starszych damek lub trochę mniej podarapanych rowerów z siodełkami Panasonic:
Nie widzi się tutaj prawie w ogóle lansu i rowerów na pokaz, jak to bywa w Chinach czy Tajlandii – rower jest zwykłym środkiem transportu z i do pracy, czy szkoły. W Chinach jest już raczej tylko produktem luksusowym, bo stare rowery „z chińską duszą” zostały zastąpione – nowymi góralami lub rowerami miejskimi bez hamulców (co za wymysł!).
Pierwsze kroki, a raczej ślady, skierowaliśmy do 7/11, aby wybrać pieniądze, dalej do Kinokuniya, aby kupić atlas drogowy – cały po japońsku :) Dalej pożegnaliśmy się z reszta rowerzystów i każdy pojechał w swoją stronę. Francuzi do Nara, Amerykanie do Kobe, a my na zachód Osaki.
Jadąc przez miasto mieliśmy wrażenie, że przeteleportowaliśmy się do uporządkowanej Europy, np. do Niemiec – niska zabudowa miast, dużo zieleni, czysto i kulturalnie. Nawet pokrywy kanalizacyje mają często pomalowane na kolorowo! Szybko jednak sprowadzały nas na ziemię azjatyckie rysy twarzy. Tak, ludzie w ciągłym pospiechu, dokądś, za czymś… to trzeba przyznać, ale ten pośpiech nie przeszkadza im być miłym i ustąpić drogi lub ukłonić się w geście wdzięczności lub na pożegnanie. Checie przyklad? Proszę bardzo:
1. Mam zielone światło, przejeżdżamy przez przejazd dla rowerzystów, a z lewej strony skręca samochód – miałem pierwszeństwo, ale przepuściłem kierowcę, bo nie jechałem szybko. Ten skłonił się dwa razy w samochodzie tak, że prawie przywalił głową w kierownicę, a ja o mało nie spadłem z rowera – co za ludzie.
2. Innym razem czekam na Alicję, która została zatrzymana na czerwonym świetle. Akurat wyjeżdża na ulicę jakaś kobieta z salonu Hondy. Gdy chce włączyć się do ruchu, z budynku wychodzi pracownik w garniturze. Zatrzymuje dla niej ruch i kłania się w pas. Ta włącza się do ruchu, a pracownik stoi dalej na baczność. Gdy kobieta jest już przy następnych światłach (jakieś 100 m od salonu), pracownik kłania się jeszcze raz w pas i wraca do budynku. Eee… tutaj to ludzie są wdzięczni za skorzystanie z ich usług. Chciałoby się rzecz: „Klient nasz Pan”.
Gdy wchodzi się do sklepu, słychać od razu radosne: Dzień dobry, witamy! Gdy za coś płacimy – dziękuję się raz jeszcze. Po raz trzeci, gdy wychodzimy ze sklepu plus do widzenia.
Wierzcie lub nie, ale przez tydzień tylko raz zatrąbił na mnie samochód (z mojej winy). Nikt się nie przepycha, nikt nie krzyczy, nie wbiega. Segregacja śmieci to prawie jak religia – 4 lub 5 różnych koszy na śmieci, do których najpierw musieliśmy zaglądnąć, żeby się połapać, co gdzie się wrzuca. Swoją drogą musiało to dla Japończyków dziwnie wyglądać – żebracy jacyś szukający odpadków, czy jak?
Jedzenie – ULALA!! Tu jest dopiero szał! Nie znosiłem sushi przed przyjazdem do Japonii. Jednak jak to zwykle z kuchnią – smakuje ona najlepiej tam, skąd pochodzi. Dziś więc zajadamy się rybami czy to surowymi czy smażonymi. Setkami sosów i warzyw, które idą do tego w parze. Wszystko jest świeże i pachnące i w końcu wodę można pić wprost z kranu. U jednej Japonki z Kyoto mieliśmy przyjemność skosztować smażonych ośmiornic w cieście naleśnikowym. Pycha!!
Przez pierwsze dwa dni od przypłynięcia pogoda była taka sobie. Siąpiło, niebo było pochmurne, ale nie było gorąco. Ok na rower. Gdy dojechaliśmy do Kyoto wyszło piękne słońce, bezchmurne niebo i wg Japończyków zrobiło się gorąco 28-29 stopni. Dla nas w sam raz, bo ciągle pamiętając upały Azji Płd-Wsch, pogoda w Japonii jest dla nas wręcz idealna. Na Sikoku obecnie podobno są jakieś straszne powodzie, niczego takiego nie stwierdzamy w środkowej części Honsiu – największej japońskiej wyspy. Żyć nie umierać i pedałować przed siebie, ale to tylko bardzo, bardzo powierzchowna Japonia. Niedługo więcej dziwnych historii. Więcej o ludziach, pięknej naturze, czystych jeziorach i wężach, które zakradają się do nas w nocy – tak, tak. Znów musimy uważać na węże, bo to nie Chiny, gdzie większość żyjących na wolności węży została złapana i skonsumowana…