Dojezdzamy do Tumbes. Wysiadamy z autobusu, szybka toaleta i bierzemy taxi na granice a dokladniej do miejscowosci Huaquillas. Po drodze zatrzymujemy sie na postarunku Policji, gdzie dostajemy „wyjazdowke” z Peru i jedziemy dalej. Dojezdzamy do Ekwadoru. Idziemy na dworzec autobusowy, kupujemy dwa bilety do Cuenci i… bierzemy taxi… dokad, no wlasnie…
Jedziemy taksowka slynna droga Panamericana do miejsca, gdzie jest posterunek policji ekwadorskiej. Dostajemy „wjazdowki” do ekwadoru i… idziemy na Panamericane, gdzie zatrzymujemy nasz autobu do Cuenci. W biegu wsiadamy do niego i jedziemy ok 5 godzin. Dziwniejszej granicy nie widzialem, a sporo juz ich bylo, nawet tych niecywilizowanych, ale coz. Nowe doswiadczenia :) A wszystko dlatego, ze autobus nie czeka na ludzi na granicy. Kto sobie nie zalatwi formalnosci wczesniej, ten zostaje.
Po ok godzinie jazdy zaczynaja sie gory. Fajnie mysle, porobie jakies fotki. Siegam do worka, wyciagam pokrowiec aparatu – jakis taki dziwnie lekki. Zmrozilo mnie. Ale nie! Nie wierze w to. Otwieram pokrowiec i zawal. Pomieszanie obledu z rozpacza!! Nie wierze swoim oczom. Prosze Elize, zeby spogladnela. Ta pobladla. To jest prawda. Zamiast aparatu w futerale jest niebieska bluza z dlugim rekawem… Rozpacz. Wscieklosc. 100 tysiecy mysl na raz. Co robic? Najpier robie burde w tym autobusie, podejrzewajac wszystkich oprocz kierowcy. Aparatu nie ma. To musialo sie stac w poprzednim autobusie z Trujillo do Tumbes, ato jest w Peru, a my juz w Ekwadorze. Ni jak sie wrocic, zreszta po co. To byly ciezkie chwile. Dojezdzamy do miejscowosci Cuenca. Idziemy na postarunek policji turystycznej. Skladam zeznania. Dostaje swistek – pewnie przyda sie tylko ksiegowej do wyksiegowania aparatu. Koszmar. Dzwonie do Polskie, aby zablokowali mi komorke, bo ta tez zginela. Tej mi nie zal, bo przezyla juz 3 lata moich podrozy i byla w stanie delikatnie mowiac oplakanym. Gorzej, ze jestesmy odcici od swiata, bo Eliza podobnie jak w Wenezueli nie ma roamingu w Erze – co za fatalna siec!!
Nic to. Uruchamiamy plan B. Odpalamy rezerwu budzetowe. Kupujemy aparat. Trzeba isc dalej do przodu. Zdjecia sie jeszcze kiedys zrobi. Czesc uda mi sie odzyskac, bo poznalem kilku gringos na trasie, do ktorych mam kontakt, wiec moze podesla plytke ze zdjeciami.
Po ciezkim dniu w koncu zasypiamy w hostelu. Jednak i ta noc nie byla spokojna. Zrywamy sie w nocy. Wszysto sie trzesie. Co to jest? O co chodzi? Zaczynaj wyc alarmy samochodow! Trzesienie ziemi. No pieknie. Meble sie trzesa, lozko sie trzesie. Szyby dugocza. Mury hostelu tez. Na szczesci nic nam nie jest. Dosc wrazen jak na dwa dni.
Rano jedziemy do Parku Narodowego Cajas. Kupujemy dwa bilety po 10 usd. Po przejsciu kilkuset metrow szlak jest coraz ciezszy. Do tego zaczyna padac deszcz. Robia sie ciezkie warunki. Decudujemy o powrocie do schroniska. Chcemy odzyskac pieniadze. Nie da rady. Kurde, o co tu chodzi myslimy…
No nic, jak na Polakow przystalo kombinujemy dalej. Podjezdza autokar. Wysiada wycieczka. Za nim podjezdza jeep sluzbowy z naklejkami parku. Wysiada z niego ktos bardziej kompetentny niz lesniczy od biletow. Tlumaczymy co sie stalo, ze chemy zwrocic bilety, bo zla pogoda etc. On na to – nie ma sprawy. Chodzcie ze mna. Idzie do lesniczego. Nastepuje wymiana zdan. Dostajemy 20 usd z powrotem! Dalo sie, mowie do lesniczego z ironia! Nie moglem sobie podarowac…
Lapiemy stopa do Cuenci i decudujemy sie wyjechac stad wczesniej mimo iz Cuenca to takie piekne miasto wpisane na liste UNESCO. Zwiedzilismy je dzien wczesniej, wiec nie mamy wyzutow sumienia. Jedziemy do miejscowosci Ingapirca, aby ogladnac najstarsze miasto inkaskie w Ekwadorze. Jedziemy na dworzec na polnocnym-wschodzie miasta. Okazuje sie, z enie ma biletu do Ingapirci a najblizszy autobus za dwie godziny. Za duza strata. Jedziemy do El Tambor, stamtad lapiemy autobus do Ingapirca – to mniej wiecej 15 km. Jest dobrze. Udalo sie. Ingapirca nam sie podobala bardziej niz Chan Chan. Do tego wsrod ruin przechadzaly sie alpaki. Porobilismy z nimi zdjecia podreptalismy po ruinach, zjedlismy objad wsrod inakskich murow i ruszylismy do El Tambor. Dojezdzamy do miasta. Wysiadamy, tzn. Eliza wysiadla a mi sie wepchalo jakies stado kobiet z tobolami. Spoko. Czekam. Wychodze z autobusu, Elizy nie ma. O co chodzi. Za chwile ktos krzyczy na mnie z nastepnego autobusu. Patrze, tabliczka Quito za szyba. Bagaz Elizy juz w luku, pedze wiec czym predzej. Wsiadam znow w biegu do autobusu. Juz sie do tego przyzwyczajam. Tu tak po prostu jest.
Pozno wieczorem jestesmy w Quito. Pierwsze wrazenie, bardoz negatywne. Byc moze dlatego, ze przejechalismy przez najbardziej obskurna czesc miasta. Wysiadamy na dworcu. Szukamy noclegu, ciemno jak diabli. Noz w pogotowiu na wszelki wypadek. Nie przydal sie na szczescie. Trafiamy na hostel. Troche drogi, ale w tych warunkach nie szukamy niczego innego. Spimy jedna noc. O 6 rano wstajemy. Szukamy noclegu na dwie kolejne noce. Jest, polowe tanszy. Przenosimy sie szybko i pedzimy na autobus do Otavalo, gdzie wlasnie tego dnia, czyli w sobote mial miejsce jak co tydzien, najwiekszy targ w Ameryce Lacinskiej. Tu znow pech. Okradli nas drugi raz. Ech… ale tym razem gringos byli sprytniejsi :)