Jarek Sępek opowiada o tym jak pojechał na wojnę do Konga i dlaczego nie został drugim Kapuścińskim. Wyjaśnia też co to jest multibook i dlaczego woli go od tradycyjnej książki. Jako profesjonalny dziennikarz i podróżnik zarazem przekonuje, że ciekawy film z podróży można nakręcić każdym sprzętem (nawet komórką) – potrzebny jest tylko dobry pomysł.
Czym są dla Ciebie podróże?
Ucieczką. Choć przez lata różnie sobie odpowiadałem na to pytanie. Wydawało mi się, że to mój sposób na życie, na dziennikarstwo, na poznanie świata i tak dalej. Ale teraz, jak tak sobie o tym myślę – głównie chodziło o to, żeby się wyrwać. Bardziej wyjechać „stąd”, niż być „tam”. Co nie było takie złe, dotarłem do kilku ciekawych miejsc i spędziłem w drodze szmat czasu, skacząc po kontynentach. Dwa lata w jednym miejscu, to był zawsze dla mnie maks. Potem zmieniałem wszystko – kraj, pracę, mieszkanie, towarzystwo. I kolejny raz, i jeszcze. Z tego się chyba nie wyrasta, bo powiem ci, że teraz, kiedy znów zatrzymałem się na chwilę, już kiełkuje we mnie myśl, żeby gdzieś sobie zwiać.
OK. To może przenieśmy się ładnych kilka lat wstecz, gdy pojechałeś do Afryki. Celem było RPA lądem, ale w jednym z wywiadów wspominałeś, że jeździłeś w niebezpieczne miejsca – chciałeś być wtedy reporterem? Pisywałeś wcześniej do gazet, czy to zbieg okoliczności, że pojechałeś do Kongo w czasie wyborów? Jechałeś tam w celu przywiezienia materiału, czy bardziej z backpakerskiej ciekawości?
Zawsze byłem fanem Ryszarda Kapuścińskiego. Przeczytałem wszystko, co napisał. Gdy byłem jeszcze na studiach we Wrocławiu, przyjeżdżał do nas na wykłady. Traktowany był jak gwiazda, choć sam okazał się niezwykle skromny. Uderzyło mnie też, że kompletnie nie potrafił opowiadać, mówić, jąkał się, mieszał, zupełnie inaczej niż w pisaniu. Ale już wtedy wykładowcy nam mówi, że z nas, z całego roku, to Kapuściński, jak dobrze pójdzie, będzie jeden. Zaczęliśmy się rozglądać i zastanawiać, kto?
Odważyłem się raz podejść i zagadać do Mistrza. Dałem książkę do podpisania, „Heban”, i zapytałem od czego zaczynał swoją karierę. Kapuściński powiedział, że od pisania wierszy. Szlag by to trafił. Ja nie pisałem wierszy. Zrozumiałem, że to nie ja będę następnym Kapuścińskim.
Mimo to, zawsze ciągnęło mnie w świat. Odkryłem też, że moje najlepsze teksty powstają w podróży. Wtedy włącza mi się tryb chłonięcia wszystkiego, wyostrzonej uwagi, piszę bloga, robię zdjęcia. Pakuję się w miejsca, w których coś się dzieje. Odzywa się jakiś uśpiony instynkt.
Tak było z wyprawą do Afryki. Postanowiłem przejechać ją z góry na dół, z Kairu do Kapsztadu, i po prostu chłonąć. Być w drodze. I pisać. Kiedy w Nairobi spotkałem japońskiego fotoreportera, który wracał z frontu w Kongo, zaświeciła mi się taka lampka. Choć wiedziałem, że Kapuścińskim nie zostanę, chciałem przynajmniej zobaczyć jak to jest być w niebezpiecznym miejscu i coś o tym napisać. Chciałem porozmawiać z kimś, kto jest stamtąd. Poza tym Jamada potrzebował kogoś, kto mówi po francusku, bo angielskim nie wszyscy władają w Kongu. Nie wiedziałem tylko, co mi będzie na froncie potrzebne. Jamada kazał mi kupić latarkę i elegancką koszulę. Mieliśmy być dziennikarzami. Po kilku dniach, Japończyk załatwił nam miejscówkę w oenzetowskim herkulesie i polecieliśmy do prowincji, w której lasach żołnierze ganiają się z rebeliantami. I to na poważnie.
Mieszkaliśmy w obskurnym hoteliku, który był też punktem wypłacania żołdu. Widzieliśmy osiemnastoletnich wojaków, nerwowo palących skręcone papierosy i grających w węża na komórce, przed wyjazdem na front. Widzieliśmy jak wyglądają, gdy stamtąd wracają. A mimo wszystko sami chcieliśmy tam pojechać. Byliśmy nawet dogadani z jednym generałem, niestety jego żołnierze zbuntowali się przeciwko niemu i niemal pozbawili życia. To było dla mnie za trudne, nie potrafiłem tego ogarnąć.
Napisałem tekst, nawet zainteresował się jeden z polskich dzienników. Chcieli jednak bym podrążył jeszcze temat. A ja już nie byłem w stanie. Jamada też wymiękał. Wyjechaliśmy z pustymi rękami. Nie zmieniliśmy świata.
Całą tę przygodę opisałem później w tekście, który znalazł się w podróżniczej składance „Pojechane podróże”.
Zanim jednak powstały „Pojechane podróże” napisałeś książkę z podróży dookoła… Londynu. Mówisz, że najlepsze teksty powstają w podróży, książka została bardzo dobrze odebrana przez czytelników, a Ty przecież w Londynie mieszkałeś przez dłuższy czas. No więc jak to jest? Życie w Londynie to była dla Ciebie podróż, a może pisanie tej książki bardziej odskocznią od codziennego życia?
Londyn mnie wciągnął, oczarował. To był pierwszy z moich dłuższych przystanków. Spędziłem tam dwa lata, ale i tak codziennie czułem się jak w podróży. Chociażby dojeżdżając godzinami do pracy. W tym sensie każdy londyńczyk jest podróżnikiem – podliczony czas spędzony w metrze, pociągach i autobusach daje wynik, którego nie powstydziłby się niejeden globtroter.
Ja trafiłem do polskiego Londynu, do pracy w polskiej gazecie i nie mogłem się nadziwić, że w stolicy dawnego brytyjskiego imperium, nawet nie trzeba mówić po angielsku, żeby przetrwać. Polacy mają swoich fryzjerów, mechaników, żulików, a nawet prince polo i ogórki kiszone w hinduskich sklepach. Niektórzy sami przez to zamykają się w getcie, nie interesuje ich świat zewnętrzny, ani to, że dookoła jest kipiący wielokulturowością Londyn.
I właśnie na przekór takim osobom narodził się pomysł objechania świata w 80 dni, choć bez opuszczania tego jednego miasta. Londyn ma 8 milionów mieszkańców, z których jedna trzecia się w nim nie urodziła. Pełen jest przyjezdnych, imigrantów i każdy przywozi tu cząstkę swojej ojczyzny, kultury. Dzięki temu mamy ulice chińskie, hinduskie, afrykańskie.
„W 80 dni dookoła świata” zawsze było moją ulubioną lekturą. Jej bohater, Fileas Fogg, zaczynał swą podróż właśnie w Londynie. Ze stacji Charing Cross ruszał do Francji, a potem dalej, dookoła świata. Dzisiaj z Charing Cross odjeżdża także metro, które oplata całą stolicę i łączy wszystkich jej wielokulturowych mieszkańców. Fogg wydał na swoją podróż połowę majątku, ja trochę funtów na bilety miesięczne. To, co zobaczyłem, co mi się przydarzyło i kogo spotkałem, znalazło się najpierw w gazecie, a potem w książce „W 80 dni dookoła świata (nie wyjeżdżając z Londynu)”. To była próba udowodnienia, że podróże wcale nie muszą być dalekie i drogie, by przeżyć niesamowitą przygodę.
Skoro Londyn Cię wciągnął to dlaczego tam nie zostałeś, a w zamian wybrałeś Antypody? To była podróż czy kolejna próba emigracji?
Tak się złożyło, że Nowa Zelandia wprowadziła właśnie roczne wizy working holiday, z pozwoleniem na pracę. Trzeba spełnić kilka warunków, między innymi taki, że nie można mieć więcej niż 30 lat. I to był dla mnie ostatni dzwonek. Rzuciliśmy pracę, spakowaliśmy się i polecieliśmy. Na antypodach spędziliśmy dziesięć miesięcy (z czego pięć przespaliśmy w samochodzie), jeżdżąc po całym kraju, robiąc wywiady, filmując, strzygąc owce i knując, jakby tu otworzyć wydawnictwo multimedialne.
W Londynie przyszedł taki moment, a on zawsze przychodzi, że potrzebowałem zmiany. Taka myśl pojawia się nagle, w środku nocy i nie można z nią walczyć. Poza tym ja nie szukam miejsca do osiedlenia się, nie jestem emigrantem, zawsze się przed tym bronię. Ja po prostu, podobnie jak ty, jeżdżę po świecie. Staram się też nie palić mostów, Tower Bridge ciągle stoi, więc do Londynu zawsze możemy wrócić, w każdym momencie;)
Założyłeś wydawnictwo multimedialne i wydałeś swoją książkę „Kiwi. Zupełnie Nowa Zelandia”. Dlaczego nagle taka zmiana? Książki podróżncize to przeżytek? Z tego, co piszesz na swojej stronie – multibooki podróżnicze to przyszłość. Jednak patrząc na półki Empiku, mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie.
W moim mieście niestety nie ma Empiku, więc trudno mi powiedzieć jak wyglądają półki. Jest za to internet, a dzięki niemu dostęp do wszystkich jego dobrodziejstw, w tym aplikacji mobilnych, magazynów, książek etc. W tym sensie dla mnie to nie przyszłość, a teraźniejszość. Bardzo rzadko zdarza mi się kupowanie książek papierowych, nawet zamawianych przez internet, bo na wyciągnięcie ręki mam ich elektroniczne wersje. Mam także dostęp do książek angielskich, francuskich czy niemieckich, bez wychodzenia z domu.
Poza tym „multibooki”, czyli książki multimedialne, mają dla mnie więcej walorów. „Kiwi. Zupełnie Nowa Zelandia” to aplikacja na iPady i tablety z Androidem, która oprócz tekstu i zdjęć ma 50 minut materiałów filmowych, wywiadów, relacji, reportaży, ściśle powiązanych z opowieścią. Do tego interaktywne mapy i inne ruchome elementy. Takich rzeczy nie da się zrobić w książce drukowanej. Pewnie możnaby dodać DVD, ale to nie to samo. Tu wszystko jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy dotknąć.
Oczywiście taka formuła nie sprawdza się we wszystkich publikacjach, ale wydaje mi się, że opowieści o podróżach i świecie wpisują się w nią idealnie. Dlatego poszliśmy jeszcze dalej i oprócz książek, tworzymy także „TamTam”, pierwszy polski darmowy magazyn podróżniczy na iPady.
No własnie na iPady. Nie masz wrażenia, że tylko garstka osób, może Wasze „produkcje” poznać? Nie dość, że trzeba mieć urządzenie mobilne, to musi to być jeszcze odpowiedni model…
Nie wszystko da się zrobić od razu. „Kiwi” dostępny jest też na tablety z systemem Android. Poza tym liczba iPadów rośnie w Polsce bardzo szybko. Osoby, które takie urządzenie mają, potrafią docenić dobry multimedialny magazyn, więc warto to dla nich robić. I nie jest ich tylko garstka.
Rozumiem nową jakość i efekty audiowizualne, których książki lub czasopisma nie mają, ale z jednej strony piszesz, że chcesz tworzyć produkt, który może kupić/obejrzeć każdy, tu i teraz niezależnie od dostępności Empiku. Z drugiej strony produkt ten można oglądnąć tylko na urządzeniu, które tanie nie jest, a jego użytkownikami są w większości ludzie mieszkający w średnich i dużych miastach, gdzie księgarni jest mnóstwo. Ci z mniejszych miasteczek i wiosek, raczej iPada/tabletu kupować szybko nie będą, bo ich na niego nie stać.
Cóż, to jest dylemat w stylu – „Dlaczego otworzyłeś warzywniak w Gdańsku, przecież ja mieszkam w Poznaniu…”. Nie da się zrobić czegoś dla wszystkich. Choć na przykład zwykłe ebooki, które pomagamy przygotować innym wydawcom, mogą być czytane niemal na wszystkich urządzeniach mobilnych.
Poza tym istnieje już cała gama świetnych i mniej świetnych wydawnictw książkowych, więc po co się tam jeszcze pchać? Wiadomo, że nie wszystkich stać na tablet, ale ja jakoś nie odczuwam potrzeby wydawania magazynów czy książek papierowych. To jest dopiero kosztowna zabawa. Płaci się za druk, magazynowanie, dystrybucję. Do tego potrzeba koncernu. Poza tym to szlak już przetarty. Ja wolę wyzwania.
Jakie rady dałbyś osobom, które swoje historie z podróży chciałby wydać w formie multibooka? Czy trzeba mieć pomysł na temat jeszcze przed wyjazdem, czy zbierasz materiał podczas podróży z nastawieniem – coś się z tym potem zrobi? Jak było w przypadku “Kiwi”?
Wydaje mi się, że podobnie jak z pisaniem czegokolwiek – dobrze jest mieć wcześniej jakiś plan i wiedzieć co się chce zrobić. Książka powinna mieć jakiś pomysł, temat. W przypadku multibooka dochodzi jeszcze zaplanowanie filmowania, nagrania dźwięku, odpowiedniego planowania zdjęć z myślą o późniejszej publikacji. Groźnie to brzmi, ale w sumie nie jest aż tak skomplikowane. Trzeba po prostu wiedzieć czego się chce.Tak właśnie staraliśmy się zorganizować produkcję „Kiwi”. Wiedzieliśmy, że chcemy opowiedzieć o Nowozelandczykach, ich życiu i pasjach. Cały wyjazd kręcił się wokół tego. Już w trasie planowaliśmy wywiady, wyszukiwaliśmy rozmówców. Oczywiście sporo było w tym improwizacji, ale wiedzieliśmy, że chcemy połączyć film z tekstem i zdjęciami. Staraliśmy się prowadzić rozmowy tak, by można było je opisać i pokazać na filmie.
OK, tylko z ksiązką jest o tyle łatwiej, że masz tekst i zdjęcia, a tu dochodzi dźwięk i wideo i to chyba trochę inna bajka, nie? Sprawdzaliście i obrabialiście od razu materiał, żeby mieć możliwość dokrętki zanim wyjedziecie dalej?
Filmujemy lustrzanką cyfrową, a materiał zrzucamy na laptopa, więc w trasie mamy już pojęcie co mamy, a czego nie. Nie jesteś jednak w stanie od razu tego obrabiać. Lepiej skupić się na filmowaniu, rozmawianiu, szukaniu tematów.
Wiadomo, że filmowanie to inna bajka, potrzebne są do tego co najmniej dwie osoby, a to jest już mały zespół, nad którym trzeba zapanować.{/jb_brownbox} {jb_greenbox}No właśnie i to mnie trochę przeraża – nie miałeś wrażenia, że jesteście bardziej w pracy niż w podróży?
Czasem tak. Ale z drugiej strony – właśnie po to pojechaliśmy, żeby zrobić multibooka. To może też być głębsze pytanie – po co się właściwie podróżuje? Czy po to żeby się tylko przejechać, czy też po to, by o tym opowiadać na blogu, w filmie, książce. I jeśli trochę to wygląda na pracę, tym lepiej. Mogę mówić wszystkim, że wreszcie mam pracę :)
Widziałem, że będziesz prowadzić warsztaty z filmowania lustrzanką. Mają się one odbyć podczas najbliższych 3 Żywiołów. O czym będziesz opowiadać? Czym różni się filmowanie lustrzanką od zwykłej kamery?
To było olśnienie, kiedy odkryłem że mogę filmować aparatem fotograficznym. W podróży to idealne rozwiązanie – zabierasz tylko jeden zestaw obiektywów, jeden zestaw baterii itd. Poza tym jakość jest bardzo dobra i można używać wielu efektów znanych wcześniej tylko z fotografii. I właśnie o tym będę opowiadał – o łatwości z jaką możemy uzyskać profesjonalny efekt. Dorzucę też trochę doświadczeń z filmowania w podróży po Nowej Zelandii i innych miejscach, oraz nieco o warsztacie dziennikarskim i planowaniu takiej małej filmowo-podróżniczej produkcji.
A jakiej klasy aparat jest do tego potrzebny? Dajmy na to Nikon D90 jest wystarczający, czy potrzebujemy coś lepszego np. pełną klatkę? Obiektywy stałoogniskowe z dobrym światłem, czy zwykłe “kitowe” też mogą być? Pytam, bo zastanawiam się, do kogo te warsztaty będą skierowane? Amator, semi, pro?
Filmy można kręcić wszystkim, nawet telefonem, więc to nie jest kwestia sprzętu. Raczej tego, co chcesz osiągnąć – co z tym materiałem zrobić, gdzie pokazać. Oczywiście im lepszy aparat, tym lepiej, ale za tym idą też koszty, wiadomo. Podczas warsztatów bardziej skupiam się na sposobach opowiadania historii, na tym jak i gdzie szukać tematów, jak się zachowywać, na co zwrócić uwagę podczas filmowania. Nie zajmuję się doradzaniem jaki sprzęt wybrać, bo tu każdy ma swoją filozofię i budżet.
Jasne, ale żeby wydać np. takiego multibooka, to telefon raczej odpada. Jakiej więc minimalnie klasy sprzęt jest wg Ciebie potrzebny, aby materiał nadawał się do zrobienia materiału w dobrej jakości?
Nie ma minimalnych wymagań sprzętowych. Ważne jest, by środki były odpowiednie do tego, co chce się uzyskać i po prostu – żeby to fajnie wyglądało. Ja mam Canona 550d i kilka różnych obiektywów stało i zmiennogniskowych. Używam też Zoom h2, czyli zewnętrznego mikrofonu do nagrywania dźwięku. Dobrze jest mieć lampę i koniecznie statyw. Sprzętu nie może być za dużo, bo przecież w podróży musimy to wszystko ze sobą targać.
Wygląda na to, że po prostu trzeba przyjśc na Twoje warsztaty i posłuchać na żywo ;-)
Serdecznie zapraszam! Poza tym w Krakowie szykuje się niezły festiwal. To już 10 lat Trzech Żywiołów, podobno ma być dużo niespodzianek.
Dziękuję za rozmowę. Zapraszam też na stronę wydawnictwa multimedialnego Jarka, gdzie można obejrzeć jego multibooki.
Jeśli macie pytania do Jarka, to prosimy o wpisy w komentarzach.
Rozmawiał Andrzej Budnik
Jarek Sępek o sobie:
Przede wszystkim jestem podróżnikiem, a czasami także dziennikarzem. Na małym motocyklu okrążyłem Australię, pokonując 17 tysięcy kilometrów. Jadąc z Kairu do Kapsztadu, przemierzyłem Afrykę. USA objechałem starym krążownikiem. Pracowałem między innymi jako redaktor w portalu Gazeta.pl i zastępca redaktora naczelnego magazynu Cooltura w Londynie. Studiowałem dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim i Warszawskim oraz komunikację masową w TAFE College w australijskim Perth. Sztuki kręcenia filmów dokumentalnych uczyłem się na London Film Academy. Jestem autorem książki „W 80 dni dookoła świata (nie wyjeżdżając z Londynu)” i książki multimedialnej „Kiwi. Zupełnie Nowa Zelandia”. Prowadzę podróżniczy blog Sępek Świata i jeżdżę trzydziestoletnim motocyklem marki WSK.
Interesujący wywiad, a szczególnie jego pierwsza część. Podróż to ucieczka – to bardzo szczere wyznanie i rzadko padające z ust podróżników.
Właśnie, ucieczka. Też zawsze miałam dokładnie takie samo wrażenie kiedy zastanawiałam się dlaczego chcę podróżować. Zastanawiałam się tylko od czego i dlaczego chcę uciec. Na to pytanie wciąż poszukuję odpowiedzi. Interesujące projekty Panie Jarku, powodzenia w realizacji życzę :)
Na warsztaty niestety przybyć nie mogę, zapytam tutaj – jaka rada, jeśli chce się zrobić multibooka o ludziach w kraju takim jak Mongolia lub korea Płd, czyli język angielski w komunikacji odpada. Wideo powinno być nagrane z tłumaczeniem z lokalnego na angielski i potem angielski napisami na polski tłumaczyć? Czy nagrywamy tylko wypowiedzi oryginalne, a głos tłumacza zostaje w roboczym materiale?
Rozumiem, że można zadawać pytania tak?
Panie Jarku czytam o tych multibookach, magazynach na iPada itd. Ja należę do tej grupy osób, które jednak wolą tradycyjne książki. Też mieszkam w miejscowości, gdzie nie ma dobrej księgarni, ale mogę kupić książki przez internet. Zastanawiam się czy te elektroniczne książki naprawdę się przyjmą.
Bardzo ciekawie Pan opowiada, to może lepiej napisac książkę, a z materiałów wideo zrobić film podróżniczy?
Hej, dzięki wszystkim za przeczytanie tekstu, a Andrzejowi – jeszcze raz – za zaproszenie do rozmowy.
@1c74d7dc2c3aace4c6167b2ca9cd7e17:disqus Oczywiście, że warto pisać książki i robić filmy, ale czasem warto też to wszystko połączyć w jedno, poeksperymentować trochę, spróbować czegoś nowego. Ja staram się nie zacinać mówiąc – teraz będę robił tylko rzeczy multimedialne, albo tylko pisał książki. Robię to, na co mam właśnie ochotę ;) Nie wiem czy to dobre czy złe podejście, ale u mnie się sprawdza ;) Wydaje mi się, że bardzo dużo zależy od materiału jaki się ma – akurat w Nowej Zelandii filmowaliśmy i robiliśmy wywiady, które potem spisywaliśmy. Dlatego forma, która łączy media, wydała mi się w tym przypadku najlepsza.
@42b857111e748769aa7855e11bf3831d:disqus Wydaje mi się, że dużo zależy od konwencji filmu jaki chce się stworzyć, czy np. pojawia się w nim narrator i czy osoba tłumacząca też jest bohaterem. Wtedy zostawiłbym takie tłumaczenie na wizji. Jeśli jednak zależy nam na pozbyciu się pośredników, wtedy można oczywiście nagrać całą rozmowę z tłumaczeniem, ale w montażu zostawić tylko oryginalny język i polskie napisy. Tak chyba jest lepiej z perspektywy widza.
Dziękuję Panu za odpowiedź. Czyli jest szansa, że książka o Nowej Zelandii będzię wydana też w tradycyjnej formie?
Jeśli wpadnę kiedyś na dobry pomysł jak to zrobić na papierze, może się skuszę. Na razie „Kiwi” pozostanie multibookiem.
Jeśli można, chciałbym zapytać o magazynowanie materiału wideo w podróży – ile kopii bezpieczeństwa? Wypalane płyty dvd czy jednak dyski twarde? A może oba?
Zawsze zabieram ze sobą laptop, więc na nim zostaje jedna kopia. Kiedyś woziłem też całą paczkę płyt DVD, ale zepsuła mi się wypalarka i musiałem dokupić taką zewnętrzną, przez co wyładowany byłem sprzętem i płytami tak, że kiwał mi się od tego cały motor w czasie jazdy;) Zdarzało mi się też roztrzaskać komputer i stracić dane z twardego dysku. Na szczęście pojawiły się niewielkie dyski przenośne, i na nich można robić dodatkową kopię, co serdecznie polecam.
Fajnie, że znowu można przeczytać interesujący wywiad…