Nic nie trwa wiecznie, a każdy sprzęt ma swoją granicę bólu. Nigdy wcześniej o tym nie myśleliśmy, ale powoli coraz bardziej dobija nas tzw. złośliwość rzeczy martwych. Wszystko zaczęło się w Tajlandii, od kuchenki gazowej.
Pedałowaliśmy w upale przez rolniczą część Tajlandii. Jak na złość niczego na drogę sobie nie kupiliśmy. Jest wysiłek, jest zmęczenie, jest i głód. Żywej duszy dookoła. W tej właśnie chwili przypomnieliśmy sobie o plackach ziemniaczanych w proszku, które przywiózł nam z Polski Darek.
Szukamy cienia, parkujemy rowery, wyciągamy sprzęt. Alicja „uciera ziemniaki”, ja rozkładam kuchenkę zwaną przeze mnie maszynką (nie wiem dlaczego) i psikus – przetarty gwint przewodu paliwowego powoduje wyciek benzyny, opary szybko dochodzą do płomienia, wybucha mały pożar, który gasimy Coca-Colą. Nici z placków, nici z dalszego gotowania. Po trzech próbach reanimacji, kuchenka nie nadaje się do dalszego użytku.
Kilka dni później psuje się Alicji aparat kompaktowy. Trzy tygodnie później w Laosie psuje się (co prawda bardzo mu w tym pomagam) dysk twardy komputera. Zaraz po wjeździe do Chin odmawia posłuszeństwa karta SD z mojego aparatu. Następnie awarii ulega czołówka, którą miałem pewnie z siedem lat. Trudno też zapomnieć o niezniszczalnych klapkach z Australii, Alicji nigdy-nieśmierdzących sandałach, przetartym ręczniku szybkoschnącym, dwóch zepsutych zamkach w małym plecaku i jednym w torbie do aparatu.
Co tam jeszcze? Zgubione okulary z filtrem, ale to się chyba nie zalicza. Zepsute porty USB w komputerze, nieładujące się baterie wielokrotnego ładowania, przetarty buff na głowę i zabity (słoną wodą morską) zegarek wodoodporny – tego mi najbardziej szkoda, bo to jedyna rzecz, jaką przywiozłem z Boliwii po doszczętnym ogołoceniu przez tamtejszych łowców skarbów ;)
Dodam jeszcze do listy wypalone prawie na wylot przez słońce moje ulubione bojówki! Aaa! Czy te wszystkie rzeczy dają nam subtelnie do zrozumienia – czas wracać? Czy może tylko sugerują nam – jedźcie do Hong Kongu na zakupy?
Wiem, wiem… powiecie, że to normalne, że się psuje. I owszem, zgadzam się, ale żeby tak wszystko na raz się zaczęło sypać. Tydzień za tygodniem od około 3 miesięcy coś nowego się psuje, przeciera. Tydzień po tygodniu wyrzucamy coś kolejnego.
Śpiwory… ach temat rzeka. Niby są, bez dziur, ale wkłady gdzieś daleko w nogi zawędrowały. Maty do spania, trzymają fason, gdy są zwinięte – po rozwinięciu lekka porażka. Poklejone, na wpół wgniecone…
Tak wiem, to można naprawić, to zalepić taśmą, tamto zszyć, zacerować, zakleić, zacisnąć drutem, naszyć łaty, przylutować itd. Ale ile można? Reanimowaliśmy różnego rodzaju sprzęty niezliczoną ilość razy. Mamy już dość tej dziadówy. Robimy więc akcję wielkiego wyrzucania i przynajmniej będzie nam lżej, bo już nie mogę patrzeć na poobszywane łatami spodnie Alicji, a ona traci cierpliwość gdy po raz kolejny zaklejam kartę SD taśmą.. Mamy dość sprytnych pomysłów, jak co naprawić tanim kosztem i mieć nadzieję, że jakoś to będzie, a za tydzień czynność powtarzać.
Noo… a najśmieszniejsze jest to, że właśnie zauważyłem, iż przestała ładować się bateria w netbooku. Jeszcze nie wiem, czy bateria, czy zasilacz, czy zaśniedziało od wilgoci gniazdo. Wiem na pewno, że mam już tego serdecznie dość i robimy poważne odchudzanie!
komentarz usunięty przez moderatora
Żeś powiedział
Im mniej się rzeczy posiada, tym mniej ma się z nimi problemów :) a o ile lżej na plecach ;)
My też szukamy plusów w tej całej „psującej się sprawie” :)
niestety tak to czasami bywa. w dzisiejszych czasach nawet markowe (lub głównie markowe) rzeczy są robione tak, aby zaraz po upływie gwarancji ulegały awarii. najczęściej jest tak, że nie opłaca się tego naprawiać, bo taniej wychodzi kupić nowe…
pewnie widzieliście film dokumentalny „Spisek żarówkowy – nieznana historia zaplanowanej nieprzydatności” jeżeli nie to koniecznie…..zatem nie przejmujcie się, bo tak niestety jest kolej rzeczy i nie ma nic „wiecznego”…jak to mówi moja żona -> jest to doskonała okazja aby kupic nowe :)
Twoja żona Łukaszu ma rację i to świętą! Dlatego i my wybieramy się na jakieś zakupy :)
„Spisek żarówkowy” to nie znana nam pozycja, ale będziemy nadrabiać zaległości. Dzięki za rekomendację!
śmiało możesz wyszukać na youtube… warto to zobaczyć :)
Tak, znalazłem :) Jestem wstrząśnięty tym dokumentem…
Głowy do góry! Ważne że sa wspomnienia i fotografie, o ile nic nie przepadło wraz z twardym dyskiem.. upss :/
Robb tez kiedys „ubolewał” nad ukochanymi bojówkami z ukochanymi plamami oraz ciemniejszymi w srodku kieszeniami! Jeździł do samiuteńkiego końca aż w końcu kupił sobie nowe, które wytrwały jeszcze krócej! Ech te sentymenty :)
Ale, ale.. nie zapomnijcie przez te na koniec końców „drobiazgi” o tym co wspaniałego zostaje w Waszych glowach i sercach!
Szczęśliwości życzą Maciagi!
ps. opcja zakupowa nie brzmi byle jak :)
Dziękujemy Aniu za (jak zwykle) ciepłe słowa :)
Tak, przywiązanie do rzeczy bywa często zaskakujące. Nas męczy już to ciągłe naprawianie wszystkiego, naprawianie taśmą i wyglądanie jak ostatnie obdartusy…
Zdjęcia to super pamiątka -to fakt, a ostatnio zobaczyliśmy, że ciągle występujemy na zdjęciach w tych samych ciuchach. Niby nic strasznego, ale dziwnie to wygląda…
Wybieramy się na zakupy, a jakże!
A co z „rodzinną” koszulką? Dawno jej nie widziałam na zdjęciach. Czy podobna już jest do całunu turyńskiego?
O… Marta… ta koszulka jest już do niczego niepodobna. Poza tym m.in. dzięki Tobie i tak już była nieaktualna :)