Mówi się o Pamirze, że jest Dachem Świata. Mam więc powód do radości, bo równie barwnego dachu jeszcze nie widziałam. Jego więźba to wysokie góry z białymi szczytami. Jego dachówki to nieokiełznana natura. Ociepleniem są mieszkający tu ludzie.
Czerwone jak krew
Jedziemy krętą, kamienistą drogą. Słyszymy, że ktoś gwiżdże i krzyczy. Słychać, ale nie widać. To pewnie pasterze poganiają owce. Nie, to do nas. Widzimy, jak dwóch mężczyzn zbiega z góry w naszym kierunku. Jeden z nich ma w ręku coś długiego i ciężkiego. Karabin? Nie, to jakieś narzędzie. Mężczyźni wyraźnie dają nam do zrozumienia, żebyśmy się zatrzymali. Po co? Nie wiem. Może jedźmy dalej… A może jednak zatrzymajmy się. Może coś się stało.
Zatrzymujemy się. W tym samym czasie z dużą prędkością przejeżdża terenowa Toyota, która zostawia nas w gęstej chmurze pyłu. Przez chwilę niczego zupełnie nie widać. Gdy pył opada pojawia się przed nami dwóch mężczyzn, którzy wcześniej do nas wołali.
– Co się stało? – pytamy.
– Nic. Chcieliśmy zobaczyć kto to jedzie na tych rowerach. – spokojnie odpowiadają mężczyźni i siadają na kamieniach.
Dostajemy od nich standardowy zestaw pytań: imiona, wiek, skąd, dokąd, z jakiego Państwa, czym się zajmujemy, ile zarabiamy, czy mamy dzieci… Odwdzięczamy się tym samym zestawem.
– A wy, skąd idziecie? – pytamy.
– Z góry. – krótko odpowiada jeden z nich.
– A co tam robiliście? – drążymy z zaciekawieniem.
– Szukaliśmy rubinów. – odpowiadają lekko znudzeni.
– I co? Macie coś?
– A co? Chcecie kupić?
– Nie. A znaleźliście coś?
– Nie. Eeeech… – ciężko wzdychają, machając przy tym ręką.
I właśnie to „Eeeech…..” to początek długiej opowieści o trudnej pracy jaką jest poszukiwanie rubinów. Odstawiamy rowery, siadamy obok na kamieniach i słuchamy jak zaczarowani. Mężczyźni zachęceni naszym entuzjazmem, opowiadają żywo, ale z taką rezerwą twardziela, o tym jak wychodzą w góry i szukają białych kamieni. W nich podobno są ukryte rubiny. Najbardziej wartościowe są te o intensywnym kolorze.
– Czerwone jak krew. Za te można dostać najwięcej. – mówi poszukiwacz.
– To za ile możecie sprzedać taki rubin?
– No właśnie w tym problem, że nie znamy jego prawdziwej wartości. Może sprzedam taki kamień za równowartość jednego samochodu. Kupiec go sprzeda dalej za dwa samochody, a w sklepie ktoś może da za niego jeszcze więcej… Nigdy nie wiemy ile tak naprawdę wart jest taki kamień. To bardzo frustrujące, bo zawsze mamy wrażenie, że kupiec chce nas zrobić w balona.
– A kto te rubiny kupuje?
– Ruscy, Amerykańce, czasem Anglicy, różnie.
– Ja też chcę znaleźć taki rubin! Kiedy znów idziecie w góry? – pytam poszukiwaczy.
– No nie… na poszukiwanie rubinów to cię nie weźmiemy, ale na herbatę do nas zapraszamy. Chodźcie z nami!
Odmawiamy grzecznie dziękując, bo musielibyśmy się cofnąć jakieś 5 km, a od rana przejechaliśmy dopiero 10 km. Przyjęliśmy tego dnia już kilka zaproszeń na herbatę i wiedzieliśmy, że daleko nie zajedziemy, ale żeby się jeszcze cofać…
Białe jak mąka
Za wioską Vrang jest potok. Woda czysta, wręcz krystaliczna płynie wartko, szlifując po drodze wielkie kamienie. Na brzegach rosną gęste krzaki, których liście poddały się już jesieni. Żółcą się i czerwienią. Schodzę w dół żeby nabrać trochę czystej wody. Już się nachylam, żeby zanurzyć butelkę w zimnym potoku, gdy nagle słyszę szelest krzaków i…
– Aaaaaaaaaa! – krzyczę wypuszczając butelkę z rąk.
Przede mną stoi biała zjawa. Mężczyzna, ale cały bialusieńki, od stóp do głów. Jednym skokiem zbliża się do mnie. Zbladłam ze strachu i chyba sama już wyglądam jak ta zjawa.
– Wsio w pariadkie? – krzyczy biała zjawa z żółtym uśmiechem.
Jeszcze nie wiem czy „wsio w pariadkie”. Podnoszę się, potem butelkę i patrzę na zjawę jak na… zjawę. Krzaki znów zaczynają szeleścić. Co zobaczę tym razem? Pojawia się kobieta, ale nie biała. Ubrana w tradycyjny strój, barani kożuszek, a na głowie biała chustka w kolorowe kwiaty.
Kobieta patrzy na mnie, ja patrzę na białą zjawę, a zjawa patrzy to na kobietę, to na mnie. Czy kobieta widzi to, co ja widzę?
Przepływ dziwnych myśli w mojej głowie urywa wreszcie biała zjawa:
– Jestem młynarzem. My tu mamy wodne młyny. Chcesz zobaczyć?
– Ufff, a ja myślałam, że Pan jest zjawą…
– Nieeee… W mące jestem cały upaprany to i wyglądam jak ta zjawa – śmieje się mężczyzna, a kobieta w chustce mu wtóruje.
Wołam Andrzeja i idziemy oglądać wodne młyny. Tu i ówdzie, nad samym potokiem stoją kamienne domki. Jest ich 9, ale 3 młyny nie działają. W środku praca wre. Kamienne żarna kręcą się jak szalone. Gęsty pył unosi się w powietrzu. Mączną mgłę przeszywają strumienie światła, które wpadają przez dziury w dachu.
Patrzymy z uznaniem na to całe ustrojstwo. To niesamowite z jaką siłą woda porusza kamienne żarna. W dodatku cały mechanizm jest tak skonstruowany, że prędkość z jaką kręci się żarno można regulować. Ba
Jeden z młynarzy wymyślił nawet automatyczny wyłącznik. Kiedy całe ziarno już się zmieli, coś gdzieś robi „pyk” i żarno zatrzymuje się. Nikt jednak, oprócz wynalazcy, nie wie co i gdzie robi to „pyk”. To tajemnica sprytnego młynarza. Wszyscy mu tego zazdroszczą.
– My mielimy teraz pszenicę, ale można też zmielić suszone morwy i orzechy. Tylko trzeba uważać, żeby nie spalić. – dumnie opowiada młynarz.
– Jak to „nie spalić”?
– Jeśli żarno kręci się za szybko i kamień trze o kamień, to mąka będzie miała posmak spalenizny. Nic z taką mąką nie zrobisz. Chleba nie upieczesz… Chodźcie, napijemy się herbaty. Zjecie chleba.
– Takiego z niespalonej mąki?
– No pewnie! Sam mieliłem. – śmieje się młynarz.
Gdy wychodzimy z kamiennego młyna wyglądamy jak białe zjawy. Szybko otrzepujemy się z mąki, żeby kogoś nie przestraszyć przypadkiem….
Złote jak słońce
Langar to pierwsza miejscowość, do której docieramy po 4 dniach jazdy po wertepach i to pod wiatr. Marzymy o porządnym posiłku i kawałku podłogi, bo namiotu rozkładać nam się nie chce. Pytamy więc miejscowych o guesthouse, homestay czy inny blockhaus dla turystów. Wszyscy wskazują nam dom na końcu wsi. Jedziemy tam.
Już w bramie wita nas gospodyni.
– Wchodźcie do domu. Kolacja u nas jeszcze nie jest gotowa, ale herbaty możecie się napić – rzuca krótko.
Z zaproszenia korzystamy. Na stole oprócz aromatycznej czarnej herbaty, ląduje stos ciastek i kolorowych cukierków, chleb i masło, a w kryształowym pucharku złote jak słońce konfitury z moreli. Pożeramy je najpierw wzrokiem, delektujemy się ich owocowym zapachem i wreszcie kosztujemy tej domowej delicji. Konfitury są słodziutkie, ale też lekko kwaskowe. Wyraźnie czuje się ich morelowy smak, przez który przebija karmelowa nuta. Nie za gęste, nie za rzadkie. Idealne.
To jest właśnie moment, w którym wyraźniej niż zwykle odczuwa się znaczenie słów. Złote konfitury rozpływają się w ustach. Spływają jak słodki balsam po gardle, trafiają do wygłodniałego żołądka, a potem rozpływają się po całym ciele. Na końcu uderzają do głowy.
Nagle cały dom zaczyna się trząść. Podłoga pęka z trzaskiem i z ziemi w jednej sekundzie wyrasta wielkie morelowe drzewo. Szorstka wykładzina, zamienia się w miękką, zieloną trawę, a huczący w kozie ogień w słońce, które zawisa na błękitnym niebie. Jest letnie popołudnie. Leżymy sobie pod morelowym drzewem i patrzymy na bawiące się dzieciaki. Dziewczynki wirują trzymając się za ręce, a ich długie, czarne warkocze, które wystają spod czerwonych chustek, falują w tym pędzie. Nasza gospodyni przychodzi z wielkim koszem i zaczyna zrywać morele, starannie je wybierając. Zerka na nas kątem oka, uśmiecha się i coś nuci. Morelowa sielanka.
– Kolacja będzie gotowa za godzinę – przepraszająco oznajmia gospodyni.
Kolacja? Za godzinę? A co z morelami? Gdzie zniknęło drzewo i bawiące się dzieci? Gdzie słońce i błękitne niebo? Ach… Przysnęłam!
Znów siedzę na szorstkim dywanie, ogień w kozie huczy i wszystko jest jak przedtem. Tylko konfitury gdzieś zniknęły z kryształowego pucharka.
Zielone jak żołnierski mundur
Już z daleka widać, że droga jest zamknięta biało-czerwonym szlabanem. Obok stoi mała, szara jurta – wojskowy punkt kontrolny. To pogranicznicy. Około 15 km stąd są już Chiny.
Grzecznie się zatrzymujemy i wręczamy żołnierzom paszporty. Dwójka chłopaków, młodszych od nas, ubrana jest w zielone mundury, na nogach mają wielkie, czarne buciska, a na głowach puszyste czapy. Jeden z nich ma na ramieniu kałacha.
– A wy dokąd jedziecie w taki ziąb? Nie lepiej w domu siedzieć? Tu nic nie ma! Po co wy tu przyjechaliście?
– Jak to nic nie ma? Tu jest wszystko! Góry, jezioro, czyste powietrze i święty spokój – odpowiada stanowczo Andrzej.
– W tych górach nic nie ma, tylko śnieg. W jeziorze nie ma ryb, a w powietrzu nawet tlenu jest mało.
Zobaczcie, tu nic nie rośnie, jakieś same suche badyle! Mówię wam, tu niczego nie ma. Jedźcie szybko do mojego regionu, do Rushan. Tam jest wszystko: warzywa owoce, najlepszy chleb w Pamirze! A tu nie ma nic. Tu się żyć nie da. Zaprosiłbym was na herbatę, ale teraz nawet nie mamy zapałek, żeby napalić w kozie i zagotować wodę.
– My mamy zapałki – rzuca Andrzej.
Po chwili w kozie bucha ogień. W jurcie robi się odrobinkę cieplej.
– Zmykajcie stąd jak najprędzej, bo tu zamarzniecie. A macie aparat?
– Mamy.
– To trzymaj kałacha i możesz sobie z nami zrobić zdjęcie.
– Fajnie!
A mówili nam, że ci w zielonych mundurach będą naszym zmartwieniem – łapówki, ciągłe kontrole dokumentów itd. Jest zupełnie odwrotnie. To oni martwią się o nas…
I co myślicie o Pamirze? Kto z Was wybiera się tam w przyszłe wakacje?
odpowiedź na pytanie: w sumie to u nas tez jest już śnieg:] powodzenia i po przeczytaniu książki tysiąc szklankę herbaty i waszych opowieściach nabieram coraz większej ochoty aby odpłynąć w te wakacje troszkę dalej niż Bałkany.
Trzymam kciuki! pozdrowienia!
Już Ci zazdroszczę. A my wiemy, że jeszcze tu wrócimy. Wiemy już jak wygląda późna jesień w Pamirze, więc chętnie przejdziemy tu latem lub wiosną lub wczesną jesienią. A może o każdej porze roku…
niezłe zioło z tych morelowych powideł…..taki odlot..:)
Niezłe, niezłe… w końcu Afganistan po drugiej stronie rzeki ;)
To samo chciałem napisać. Rzadkie powietrze daje Ci się we znaki Alicja :)
Co ja na to poradzę, że Pamir odurza?
Niesamowite…góry piękne, młyny piękne, wy ciemniejsi niż miejscowi..i te drzewa to jak w Polsce wyglądają!
To prawda, te drzewa też nam złota polską jesień trochę przypominały. Pierwsza nasza jesień od kilku lat :)
Widze ze ladna opalenizna was zlapala:) swietny tekst taki kolorowy:) no i piekne zdjecia:)
Powiedziałabym, że to nawet spalenizna :)
no i kto by się spodziewał…morele…
A morele! Ale to pamirskie morele…
Zdjęcia rewelacja :)))
Dzięki Paula, mimo wszystko zdjęcia oddają może w połowie urodę tych miejsc i ludzi.
Widzą że chuderlaki na jowerach to co mają zdzierać? W Azji chudy człowiek to biedny człowiek :)
Jestem zachwycona!
Pamir to jedno z najpiękniejszych miejsc, które przy okazji swojej fizycznej urody, zostało nam także w sercu i mówienie lub pisanie o nim jest przyjemnością samą w sobie.