Zatrzymaliśmy się w miejscowości Tatvan, która jest położona tuż przy brzegu jeziora. Samo jezioro Van jest ogromne, jego powierzchnia wynosi 3755 km kwadratowych, co czyni je największym i najgłębszym jeziorem Turcji, a jego wody są słono-sodowe. Zanim jednak dotarliśmy do samego Tatvan, rano obudziliśmy się na…
…ściętym polu truskawek, tuż obok poletka z kukurydzą, słonecznikami i jeszcze innymi warzywami, które rano pielił jakiś chłopiec. Ponieważ inni chłopcy zaczęli się zbiegać, żeby zobaczyć co to za kosmici wylądowali na ich poletku, szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy w stronę miasta. Oczywiście chłopcy towarzyszyli nam pytając o nasze imiona, narodowość, wiek i zawód (z policji czy co?!), aż do momentu kiedy złapaliśmy stopa do centrum Tatvanu. Swoją drogą to nie my złapaliśmy tego stopa, a jeden z chłopców podszedł do stojącego obok drogi auta i zapytał czy kierowca nas zabierze do centrum. Zabrał nas :)
Jeśli ktoś myśli, że autostopem nie da się wjechać do krateru wulkanu to głęboko się myli. Oczywiście, że się da. Polak potrafi ;)
W Tatvan zainstalowaliśmy się w najtańszym chyba hotelu i resztę soboty poświęciliśmy na leniuchowanie, zakupy i sortowanie zdjęć, bo zaległości po Iraku mieliśmy ogromne, co pewnie zauważyliście już wszyscy.
Miasteczko Tatvan składa się w sumie z jednej dużej i długiej głównej ulicy i krótkiego deptaka, wokół których skupia się całe życie. Zadziwia nas ilość kafejek internetowych, które są dosłownie co kawałek. Co kilkanaście metrów przed tureckimi czajowniami siedzą wyłącznie mężczyźni, popijają słodką herbatkę z „wazoników” i dyskutują. Niektórzy herbatkowicze próbują nawiązać z nami kontakt, ale rozmowa kończy się po kilku wymianach zdań, z powodu przepaści komunikacyjnej wynikającej z braku znajomości języków obcych przez naszych rozmówców lub jak kto woli przez brak znajomości przez nas lokalnego języka ;)
Jest tu też sporo salonów fryzjerskich, ale myli się ten, kto myśli, że znajdzie tam kobitki… na fotelach siedzą sami faceci, którzy poddają się rozmaitym zabiegom z „szerokiej gamy” usług fryzjerskich, czyli strzyżenie i golenie. W sklepikach, w których można kupić wszystko, też ekspedientami są mężczyźni, z meczetu po skończonej właśnie modlitwie również wychodzą sami mężczyźni. To my się pytamy gdzie są kobitki? Najprawdopodobniej siedzą w domach, przy dzieciach i przy garach… bo tu, na ulicy ich nie widać. Taka kultura i takie zwyczaje.
Wieczorem miasto trochę ożywa, bo sporo ludzi krąży po głównej ulicy w poszukiwaniu knajpki z kebabem, durum lub czymś podobnym. My też postanowiliśmy coś zjeść i znaleźliśmy sobie malutką knajpkę, gdzie w rekordowym tempie kucharz montował smakowite durum z mięsem z kurczaka, pomidorami i cebulką. Do zamówionego jedzenia kelner roznosił darmową wodę w szklankach i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że za każdym razem kiedy stawiał napełnione szklanki na stole, musiał porozlewać „trochę” wody. Ot taki lokalny folklor. ;) Zabawnie to wygląda kiedy kelner specjalnie przesadnym gestem przechyla szklanki co by wylać trochę wody na stolik klientów, cały ten zabieg ma chyba pokazać, że wody tu mają pod dostatkiem…
Niedziela to dzień dla nas niebezpieczny, bo oprócz turystów wszędzie pełno rodzin, które chcą skorzystać z wolnego dnia w tygodniu, a pogoda dopisuje. Trzeba wybrać sobie takie miejsce, gdzie nie będzie tłumów. Podjęcie decyzji „to co robimy” zajmuje nam trochę czasu, ale wreszcie decydujemy się pojechać na wyspę Akdamar, na której znajduje się stary kościół ormiański z X wieku. Najpierw jednak musimy pokonać odcinek ok 80 km żeby dotrzeć do miejsca z którego wypływają statki na Akdamar. Krótko rzecz ujmując – łapiemy autostopa!
Wyszliśimy więc na wylotówkę w stronę miasta Van i nie zdążyliśmy nawet zamachać dobrze ręką, kiedy zatrzymał się TIR. W kabinie siedziało dwóch gości, którzy z uśmiechem zaprosili nas do środka. Od razu zostaliśmy poczęstowani migdałami, pistacjami i prażoną cieciorką, która nie przez nas wszystkich została uznana za smakołyk. Standard: gadka-szmatka, wymiana uśmiechów i podstawowych informacji. Ale coś wolno jedziemy. Okazało się, że TIR jest mocno obciążony jakimś towarem i chłopcy nie jadą więcej niż 40km/h, a kiedy dojeżdżamy do górskich serpentyn prędkość spada do 15 km/h! W takim tempie na miejsce zajedziemy chyba jutro. Szybka decyzja i wysiadamy z TIRa pod pretekstem chęci piknikowania właśnie w miejscu, w którym jesteśmy, czyli przy wjeździe do jakiejś wsi. Żegnamy się z kierowcami i nie przyznajemy się, co było prawdziwym powodem opuszczenia ich wozu. Chwilę potem zatrzymujemy osobowy samochód, który zawiezie nas dokładnie tam, gdzie chcemy, a po minucie jazdy tym samochodem wyprzedzamy TIRa, którym jechaliśmy przed chwilą… po prostu nie chcieliśmy spędzić całego dnia w ciężarówce..
Na samą wyspę docieramy małym stateczkiem, a wraz z nami tłumek ludzi. Biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że kolejne statki dopływały co 15-20 min, liczba turystów na wyspie systematycznie rosła. {joomplu:424}Tłumek najpierw „zaliczał” kościół, a potem każdy szedł w swoją stronę. Tak też zrobiliśmy i my. Kościół jest bardzo ciekawy, ale też bardzo zaniedbany. W środku można podziwiać freski, które już dawno nie były odnawiane. Zaraz obok kościoła jest stary ormiański cmentarzyk zaniedbany do tego stopnia, że można przejść obok niego nie zauważywszy grobów… Nasunęła się nam taka ogólna refleksja, że większość cennych zabytków pochodzenia ormiańskiego lub kurdyjskiego na wschodzie Turcji, jest mocno zaniedbana i mimo, że pobierana jest opłata za wstęp (w większości 3LT) to same obiekty nie są odnawiane i są pozostawione same sobie. Czyżby celowa polityka tureckiego rządu, żeby po cichu unicestwić ślady kultury ormiańskiej na terenie Turcji? Szokujące, ale prawdopodobne.
Wracając do naszej wycieczki na wyspę Akdamar: mimo, że sporo ludzi przybyło tu na niedzielny odpoczynek, to wyspa jest na tyle duża, że ten tłumek jakoś się rozproszył. Tu i ówdzie grupki przyjaciół lub całe rodziny piknikowały w cieniu migdałowych drzewek. Aaa i oczywiście na najwyższym punkcie wyspy dumnie powiewała turecka flaga, jakże mogłoby być inaczej. Ach ci tureccy nacjonaliści! Co za dziwna mentalność!!
Jak i reszta gawiedzi i my znaleźliśmy miejsce na piknik, a raczej małą zatoczkę, gdzie można było się swobodnie wykąpać w wodach Vanu, nie narażając się na krytyczne spojrzenia zdegustowanych naszymi kostiumami kąpielowymi muzułmanów. Sama kąpiel w sodowo-słonych wodach Vanu jest bardzo przyjemna. Woda jest czysta, przejrzysta i ma przyjemnie świeży zapach. Tak jest wokół wyspy, która znajduje się 3 km od brzegu, ale już przy samym brzegu woda wygląda zupełnie inaczej: jest zamulona, a plaże są brudne i zaśmiecone.
Droga powrotna do Tatvan, przebiegła nam bardzo sprawnie, w nieco ponad godzinę przejechaliśmy fajnym klimatyzowanym autostopem z powrotem do naszego lekko obskurnawego hotelu. Ale klimacik jest! :) Hotelowe dyskusje w ciepły niedzielny wieczór zaowocowały ambitnym planem na poniedziałek: wybieramy się na nieczynny wulkan Nemrut, potem do miejscowości Ahlat, a wszystko to autostopem, który w Turcji nie działa ;)
Trudność tej wycieczki polegała na tym, że od podnóża wulkanu na jego szczyt było ok 13 km., a potem jeszcze kilka kilometrów w głąb krateru, a trzeba zaznaczyć, że żaden transport publiczny nie wchodził w grę i w poniedziałkowy poranek raczej mało osób jedzie samochodem na wulkan. W dodatku nie ma żadnej mapy, która wskazałaby nam drogę, mieliśmy tylko ogólną mapę Turcji. Nadmienić jeszcze trzeba, że wszyscy napotkani Turcy, którzy dowiedzieli się o naszym planie wjechania do wulkanu autostopem, pukali się po głowach i kręcili nimi zaprzeczająco, co chyba znaczyło, że się nie da?? ;)
Niezrażeni tymi niezrozumiałymi dla nas gestami wyszliśmy na ulicę i wystawiliśmy kciuka, który oznaczał jedno. Po kilku minutach zatrzymał się elegancki mercedes, którego kierowca wydawał się być energicznym i sympatycznym człowiekiem, ale mieliśmy wrażenie, że w ogóle nie wie o co nam chodzi. Pomachaliśmy mu więc na dowidzenia i wróciliśmy do „pracy”. Zatrzymał się TIR, a jego kierowca pewnie przytaknął, kiedy przedstawiliśmy mu na migi nasz pomysł. Zadowoleni z sukcesu wsiedliśmy do ciężarówki, a kierowca jeszcze raz potwierdził, że wysadzi nas na ścieżce prowadzącej na sam szczyt wulkanu Nemrut. Super! Po 10 min. rzeczywiście znaleźliśmy się na polnej dróżce, która prowadziła w stronę jakieś samotnej góry. Przez chwilę się zastanawialiśmy, czy rzeczywiście ta góra to Nemrut, ale skoro kierowca tak powiedział, to tak być powinno. Zaczęliśmy więc kierować się w stronę góry, gdy nagle zauważyliśmy nadjeżdżający z tyłu samochód – elegancki… czarny… Mercedes, który już wcześniej zatrzymał się nam w mieście. Kierowca zaczął coś do nas krzyczeć i zapraszał nas do środka. Zrozumieliśmy, że chce nam pomóc, więc wsiedliśmy.
Kierowca, jak się później okazało o cudnym imieniu Szefik, zaczął nam na migi pokazywać, że jesteśmy w zupełnie innym miejscu, a on nas zawiezie na szczyt wulkanu. Rzeczywiście, okazało się, że kierowca TIRa zawiózł nas pod zupełnie inną górę, a nasz Szefik to widział i postanowił się nami – sierotami zaopiekować. Zawiózł nas na sam szczyt wulkanu, a potem w dół krateru nad piękne wulkaniczne jezioro. W ogóle Nemrut w najwyższym punkcie mierzy 3050 m npm, a w kraterze znajduje się 5 wulkanicznych jezior, w jednym z nich biją gorące źródła.
Elegancki i czyściutki samochód naszego Szefika zmienił się w zakurzony, bliżej nieokreślony pojazd prawie terenowy. Szefik dowiózł nas najdalej jak się dało, czyli nad największe jezioro, nad którym stała prowizoryczna herbaciarnia. Po sesji fotograficznej w niezliczonych konfiguracjach osobowych, Szefik kiwnął na nas ręka, że już czas jechać. My na to, że tu chcemy zostać jeszcze dłużej i wrócimy sobie sami. Szefik ze zdziwieniem zareagował – „Ale jak to? Przecież tu nic nie jeździ!” Na co my pokazaliśmy mu kciuka i zapewniliśmy go, że na pewno coś się znajdzie. Nie mógł nam nie uwierzyć, mimo, że jakimś cudem sam stał się elementem układanki LosWiaheros autostopem dookoła świata, więc wziął jeszcze tylko namiary od nas, upewnił się, że jak Marta będzie wracać do Polski przez Istambuł, to wpadnie do niego i machając nam z szerokim uśmiechem odjechał w stronę szczytu wulkanu, zostawiając za sobą tylko chmurę kurzu…
Dzień w kraterze upływał nam sielsko i anielsko, woda w jeziorku czysta i zimna – kąpiel obowiązkowa. {joomplu:453}Słonko fajnie przypieka, ale przecież nie mogło być wszystko ok… Polityczne animozje – no tak. Właściciel kafejki przyniósł nam herbatę, a my po krótkiej rozmowie z nim zapytaliśmy czy jest Kurdem czy Turkiem. Oburzenie było ogromne i już wiedzieliśmy, że to Turek z krwi i kości. Na odchodne dodał: „W Turcji nie ma różnic. Wszyscy jesteśmy jedną rodziną!” Popatrzyliśmy po sobie i stwierdziliśmy, że tematu nie będziemy podejmować, ale ten wrócił sam chwilę później.
Po skończonej kąpieli, na camping wjechał samochód i wysiadło z niego 5 facetów. Zawołali nas do siebie na arbuza. Pytali, co robimy itd i w rozmowie wyszło, że niedawno wróciliśmy z irackiego Kurdystanu. Oczy im się wszystkim otworzyły, a jeden z nich pociągnął temat – „ja jestem z Erbilu i pracuję na Uniwersytecie Salahadin.” Chwilę potem wpomnieliśmy o kilku osobach, które znamy z Kurdystanu i już byliśmy przyjaciółmi na dobre i na złe. Ale gdzie wcięło tureckiego nacjonalistę? Zaszył się głęboko w chaszczach, bo jak chłopaki włączyli kurdyjską muzykę i do tego zaczęli tańczyć swój narodowy taniec mając na sobie tylko ręczniki, to nie mógł tego wytrzymać. Był w mniejszości, więc wolał się oddalić – i dobrze :)
Atrakcją dnia okazała się nie tylko kąpiel w jeziorze i spotkani Kurdowie, ale także kąpiel w gorących źródłach (60 stopni C) i napotkane na łące żółwie ocierające się o siebie skorupami w sposób jednoznaczny ;) Oczywiście żółwie na nasz widok pochowały się do swoich skorup i nie chciały się ujawnić, ale nam to wystarczy.
Po południu postanowiliśmy udać się w drogę powrotną, bo w planie było jeszcze zwiedzanie miejscowości Ahlat. W kraterze szybko złapaliśmy stopa do Tatvan (Szefik byłby z nas dumny), {joomplu:469}skąd szybko udało nam się przejechać do Ahlat. Miasteczko to trochę nas rozczarowało, mimo, że wszyscy twierdzą, iż jest to „perełka”. Znajduje się tam ogromny zabytkowy cmentarz i kościół ormiański. Szybko postanowiliśmy, że wracamy do Tatvan, ale przyczepiła się do nas grupka bardzo natrętnych i niegrzecznych chłopców, którzy przeszkadzali nam w łapaniu stopa. Kilka metrów dalej znajdowało się muzeum, w którym postanowiłam poprosić o pomoc w wysłaniu dzieci do ich domów. Nikt z obsługi nie mówił w innym języku niż turecki, ale dość sugestywnie zaczęłam nakreślać sytuację używając 3 słów: children, problem, home. Jeden z pracowników – najmłodszy – nagle jakby doznał oświecenia. Uradowana tym, że choć jedna osoba mnie rozumie udałam się z nim do wyjścia, po czym chłopak pokazał mi z uśmiechem przywiązaną do płotu kozę! Po prostu witki mi opadły… Do tej pory zastanawiam się jak ze słów „children, problem i home” wyszła mu koza… Muszę przyznać, że to moja największa porażka w dziedzinie komunikacji z tubylcami!!
Sukcesem jednak było to, że jakoś udało się przegonić dzieciaki i od razu załapaliśmy stopa do Tatvan. Tym razem kierowcą był starszy Pan, który od razu został przez nas nazwany „Dziadkiem”. Dziadek jechał ciężarówką najszybciej jak mógł, czyli 80 km/h i wszystko byłoby ok, ale coś musiało się wydarzyć… Normalna droga krajowa nagle zmieniła się w szeroką dwupasmówkę, a dobrze nam znany okrągły znak: biała strzałka na niebieskim tle, wyraźnie wskazywała kierunek w którym należy jechać, ale Dziadek pojechał po prostu przed siebie, wjeżdżając na pas ruchu przeznaczony dla pojazdów jadących z naprzeciwka.
Dziadek jednak nie wykazywał żadnych oznak paniki, a jego „poker face” i stoicki spokój przekonały nas o tym, że właśnie tak powinien był pojechać. Jednak kiedy zobaczyliśmy nadjeżdżającą z naprzeciwka inną ciężarówkę, którą zaczął wyprzedzać samochód osobowy wszyscy w trójkę w tym samym momencie wypowiedzieliśmy najpopularniejsze polskie słowo na K!! Szybko jednak wróciliśmy do naszej pierwszej myśli, że jesteśmy na złym pasie, a Dziadek jest zwykłym piratem drogowym. Absurdu sytuacji dopełnił wóz policyjny stojący na końcu nieszczęsnej dwupasmówki – policjant nie zauważył, że jechaliśmy po prąd, bo gadał przez komórę i akurat patrzył w innym kierunku. Po tym dniu pełnym wrażeń, zmęczeni, ale zadowoleni wróciliśmy do hotelu, aby następnego dnia ruszyć na polowanie na tureckie koty Van.