Hoi An, miasto bezpiecznego lądowania

Opuszczamy spokojne, nieskażone turystami tereny Wietnamu i kierujemy się w stronę wpisanego na listę UNESCO Hoi An. Tam dostajemy „w twarz”, jemy najpyszniejsze danie kuchni wietnamskiej i spotykamy polskiego bohatera.

Hoi An znaczy „miasto bezpiecznego lądowania”, w XVI wieku lądowali tu kupcy azjatyccy, a w styczniu 2010 roku – my. Owo lądowanie było jednak okupione przygodami.

Quy Nhon do Hoi An postanawiamy dotrzeć autobusem. Jest to sprawa nieco skomplikowana, bo nie ma bezpośredniego połączenia do Hoi An. Należy dojechać do miejscowości Danang i tam się przesiąść na inny autobus, lub wysiąść na trasie gdzieś na wysokości skrzyżowania krajowej jedynki z drogą nr 608 i stamtąd złapać „coś” do Hoi An. My wybieramy tę drugą opcję.

praca_w_polu_ryzowym_wietnam

Rano stawiamy się na dworcu pół godziny przed planowanym odjazdem i szukamy naszego autobusu. Wszędzie stoją tylko stare, przerdzewiałe busy i oczywiście okazuje się, że właśnie jednym z nich będziemy jechać ok 5 godzin w stronę Hoi An. Kierowca wyjątkowo niesympatyczny, najwyraźniej dziś nie w humorze, wskazuje nam miejsca na samym końcu busa, ale my wiemy co to znaczy (ścisk, zaduch i podskoki przez całą drogę) i siadamy z przodu, ku jego wielkiemu niezadowoleniu. Jesteśmy na razie jedynymi pasażerami, ale autobus krąży jeszcze dobrą godzinę po ulicach Quy Nhon i zabiera kolejnych. Kiedy wreszcie wyjeżdżamy z miasta bus jest po prostu wypchany po brzegi. Na miejscu przeznaczonym dla trzech osób siedzi pięciu Wietnamczyków, a na ich kolanach siedzi kolejna piątka…Takiego ścisku nie widzieliśmy nawet w Pakistanie! Zastanawiam się jak oni wytrwają te 5 godzin w takich warunkach. Szybko okazuje się, że nie wytrwają, bo bus ma problem z wyciekającym płynem hamulcowym. Kierowca zatrzymuje się, grzebie coś przy aucie, a nam zapala się czerwona lampka i mamy poważne podejrzenia, że pojazd ten daleko nie ujedzie. Zastanawiamy się czy nie zrezygnować z jego usług, ale jest już za późno, kierowca odpala maszynę i jedziemy dalej.

Pięć minut później bus psuje się na dobre. Zabieramy plecaki i prosimy o zwrot pieniędzy. Kierowca nawet nie słucha, odwraca się do nas plecami, mruczy coś złowieszczo pod nosem i dłubie w tym swoim zdezelowanym aucie. Wobec takiej sytuacji Andrzej bardziej dobitnie zaczyna żądać zwrotu pieniędzy, ale bez efektu. Nagle nadjeżdża inny bus, myślimy, że to pewnie jakiś zastępczy, ale okazuje się, że jest już pełny. Mimo to, połowa pasażerów z naszego nieszczęsnego busa przesiada się. Nie mam pojęcia jak oni się tam zmieścili, ale my nie mamy zamiaru jechać pięciu godzin ściśnięci jak sardynki w puszce. Nadjeżdża kolejny bus i sytuacją się powtarza. Kierowca pokazuje nam, że mamy wsiadać do tego busa, ale tam nie ma miejsca dla nas, a co dopiero dla naszych plecaków. Już zupełnie wściekli krzyczymy na kierowcę, żeby nam oddał pieniądze za bilety, bo sami sobie znajdziemy jakiś transport. Ten idzie w zaparte, zaczyna się przepychanka. W końcu facet pasuje. Dostajemy pieniądze i chwilę potem siedzimy w dużym, klimatyzowanym i komfortowym autobusie. Uff! Wsiadając do Autobusu kierowca pokazał jeszcze Andrzejowi wała i podrapał się po intymnej części swojego ciała… bez komentarza.

Zabytkowa część Hoi An
Zabytkowa część Hoi An

Po kilku godzinach jazdy wysiadamy na wcześniej wspomnianym skrzyżowaniu. Od razu podjeżdżają do nas chłopcy na skuterach i proponują podwiezienie do Hoi An, za jakąś bajońską cenę. Uśmiechamy się do nich, machamy na pożegnanie i idziemy drogą z zamiarem łapania stopa. Chłopcy jednak nie odpuszczają, po 15 minutach cena schodzi do poziomu, jaki nam odpowiada i jedziemy z nimi do miasta.

Gdy docieramy do celu, czujemy się jakby nam ktoś dał po twarzy: ruchliwe ulice, sklepy, restauracje, kolorowe światła i tłumy turystów, jakich już dawno nie widzieliśmy. Czujemy się nieco zagubieni i zastanawiamy się, w którą stronę w ogóle ruszyć. Nagle, widzimy, że po drugiej stronie ulicy ktoś do nas macha i szeroko się uśmiecha… O co chodzi? Dopiero po chwili rozpoznajemy, że to Kim – Koreanka, którą poznaliśmy w Luang Nam Tha, w Laosie. Bardzo nas ucieszył widok znajomej twarzy! Kim przebywa w Hoi An już od kilku dni i orientuje się co, gdzie i jak, więc pomaga nam znaleźć jakieś przyzwoite i tanie lokum.
Wieczorem zaproponowała nam wspólną kolację w towarzystwie jej znajomych. Utworzyła się nawet spora grupka, bo Kim, jako osoba bardzo towarzyska zawarła już wiele znajomości.

Naszej międzynarodowej grupie przewodził John – starszy Amerykanin, który znał miasto jak własną kieszeń. To właśnie on zaprowadził nas do lokalnej knajpki, skutecznie schowanej w plątaninie wąskich i krętych uliczek. Sami nigdy byśmy tam nie trafili. Tu czekała na nas miła niespodzianka, mieliśmy okazję skosztować wietnamskiej kuchni, jakiej nigdy wcześniej ani później nie spotkaliśmy. Na okrągły płat papieru ryżowego nakłada się sałatę i świeże zioła, można położyć coś w rodzaju omleta, na to siekana kiszona kapusta, następnie grillowane mięso i zawija się to wszystko w rulonik, a potem macza w orzechowym sosie… Z resztą zobaczcie sami.

Jak się robi wietnamskie zawijańce-obkręcańce?

John, nasz amerykański „przewodnik” okazał się bardzo ciekawym i otwartym człowiekiem. Ośmielony kolejną butelką piwa i miłą atmosferą wieczoru opowiada nam o swojej młodości. Jako osiemnastoletni chłopak został wcielony do armii amerykańskiej, a rok później wysłany na wojnę w Wietnamie. Jak można się domyślać, była to dla niego szkoła życia i przetrwania, która pozostawiła po sobie wiele traumatycznych wspomnień. Trzydzieści lat po wojnie John postanowił ponownie pojechać do Wietnamu, tym razem jako turysta. Od tego momentu wraca tu co roku i spędza ok. dwóch miesięcy. Zaprzyjaźnił się też z pewną wietnamską rodziną, której pomaga finansowo. W ten sposób leczy niezabliźnione rany i chyba wyrzuty sumienia. Nowe oblicze Wietnamu pozwala mu wyrzucić z pamięci obrazy z wojny. Mimo, że John dosyć otwarcie opowiada nam o swoich losach, to widać, że waży słowa i nie mówi nam wszystkiego. Dopytywać o szczegóły nie wypada, z resztą wcale nie chcemy ich znać. Zastanawiamy się tylko ilu takich ludzi jak on przyjeżdża tu ze Stanów. Spędzamy bardzo ciekawy wieczór w jego towarzystwie, a brzuchy mamy tak pełne, że ledwo się ruszamy. Do tej knajpki jeszcze wrócimy!

Hoi An jest małym miastem, ale za to bardzo urokliwym. Przy wąskich uliczkach stoją zabytkowe kamienice, lekko nadgryzione przez ząb czasu, ale przez to ciekawsze. W prawie każde kamienicy mieści się sklepik z pamiątkami, kafejka, restauracja lub galeria sztuki. Mimo tłumów turystów, w najstarszej części miasteczka jest w miarę spokojnie, zwłaszcza w porze obiadu. Wieczorem warto przejść się wzdłuż rzeki. Kamienice stojące na nabrzeżu, rozświetlone kolorowymi lampionami pięknie i wyraźnie odbijają się w wodzie, a w licznych tu knajpkach można napić się lanego piwa, które jest bardzo tanie.

Promenada nad Rzeką Cynamonową
Promenada nad Rzeką Cynamonową

Jako jeden z najważniejszych portów na dawnym szlaku jedwabnym, Hoi An cieszył się wielką popularnością wśród kupców chińskich, japońskich a nawet europejskich, którzy osiedlali się tu na stałe. Tradycja handlu jedwabiem istnieje do dziś. Przy każdej uliczce mieści się mnóstwo zakładów krawieckich, gdzie można zamówić sobie ubranie szyte na miarę. Gotowy produkt odbiera się już następnego dnia. Mimo dużego wyboru materiałów, modeli i kolorów oraz przystępnych cen, nie zdecydowaliśmy się na taki zakup. Jedwabna suknia balowa raczej nie figuruje na mojej liście niezbędnych rzeczy, a poza tym miejsca w plecaku brak.

Suszący się papier ryżowy na ulicach Hoi An.
Suszący się papier ryżowy na ulicach Hoi An.

Podobno Hoi An jest najczęściej odwiedzanym miejscem w całych Indochinach, jednak dziś byłoby nic nie znaczącą mieściną gdyby nie interwencja… pewnego Polaka. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku władze miasta nosiły się z zamiarem wyburzenia starych, zniszczonych i zagrzybionych kamienic. Ich miejsce miałyby zająć betonowe bloki mieszkalne. Projekt ten spotkał się z absolutnym sprzeciwem polskiego konserwatora zabytków Kazimierza Kwiatkowskiego, który w tym czasie pracował nad renowacją kompleksu świątynnego w pobliskim My Son. Dzięki interwencji Kwiatkowskiego centrum miasta zostało odrestaurowane i udostępnione jako atrakcja turystyczna, a w 1999 wpisane na listę UNESCO. Nasz rodak jest więc w Hoi An bohaterem, mimo, że w Polsce prawie nikt o nim nie słyszał. Wystawiono mu nawet pomnik, przy którym nota bene Andrzej spotkał innego Polaka: Tomka Chyzińskiego, który okrąża glob rowerem, a w drodze jest już od kilku lat.

Kazimierz Kwiatkowski i Tomek Chyziński - dwóch Polaków spotkanych w Hoi An
Kazimierz Kwiatkowski i Tomek Chyziński – dwóch Polaków spotkanych w Hoi An

Kiedy już napatrzyliśmy się na te wszystkie cuda w Hoi An, zrobiliśmy sobie wycieczkę skuterem do oddalonego o 30 km od miasta My Son. Tu również trafiamy na ślad Kwiatkowskiego, który brał udział w pracach konserwatorskich znajdujących się tu świątyń hinduistycznych należących do dynastii Czamów. Z rozległego kompleksu świątynnego, który powstawał od IV do XII wieku, dziś pozostały ruiny. Przez siedem stuleci zapomniane ceglane wieże porastała dżungla, ale do ich zniszczenia w największej mierze przyczynili się Amerykanie w czasie wojny indochińskiej. Podobno mieli się tu ukrywać żołnierze Vietkongu, więc kompleks został zbombardowany. Z dawnej świetności dynastii Czam zostało tu niewiele, kilka ceglanych, czerwonych wież pośród drzew i wysokich traw. Mimo wszystko warto to zobaczyć, gdyż miejsce ma swój urok i niesamowity klimat.

My Son, taki mały Angkor, ale za to bez tłumów
My Son, taki mały Angkor, ale za to bez tłumów

Wracając do Hoi An, przejeżdżamy przez wioski i przyglądamy się życiu Wietnamczyków. Wielu z nich pracuje właśnie na polach ryżowych, których są tu niezliczone ilości. Ciekawie wyglądają kolorowe nagrobki, które stoją czasem na środku pola. Obserwujemy też jak się wyrabia i suszy papier ryżowy, a potem chwilkę przystajemy przy budowanej właśnie nowej świątyni buddyjskiej. Domy na wsiach są małe, ale zadbane i najczęściej otoczone kwiatami lub małym ogrodem. Naszą uwagę przykuł wielki cmentarz położony na wzgórzu. to cmentarz Wietnamczyków poległych w wojnie indochińskiej. Zastanawia nas tylko obecność krów w takim miejscu. Okazuje się, że krowy pełnią tu ważną rolę, to naturalne kosiarki do trawy… Czy ktoś zajmuje się produktem ubocznym w postaci krowich placków? Wygląda na to że nikt.

 

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Żubry, dziki i tarpany, czyli w poszukiwaniu zimy!

Szczerze? Straciłem wiarę w to, że prawdziwa zima zawita do Polski. Po zeszłorocznej ściemie w postaci jednego tygodnia ze śniegiem, postanowiliśmy …

7 komentarzy

  1. Hoi An jest wielce ok. Jedno z fajniejszych miejsc turystycznych w środkowym Wietnamie. Nakręciliśmy krótki film z tego miejsca.http://youtu.be/_XOHKuo7FP0

  2. Hej! Czy pamiętacie może jak dojść lub gdzie dokładnie znajduje się ta knajpka, do której zaprowadził Was John?
    Pozdrawiam!

    • cudownych knajpek w Hoi An są setki. polecam stoiska z jedzeniem dla lokalsów wokół hali targowej. ja zawsze patrzę gdzie jedzą lokalni – tam jest smacznie i tanio. można też samodzielnie zakupić świeże owoce morza na targowisku i zgrillować na plaży.

  3. Czesc! Super Blog!
    Moje retoryczne pewnie pytanie brzmi jak sie dostac do tej cudownej knajpki ktora pokazala wam John.
    Z gory dziekuje za odp.
    Pozdrawiam,
    Piotr

  4. Pięknie! Ja wybieram się do Wietnamu jesienią! :) Nie mogę się już doczekać, plan podróży przedstawia się następująco – newpoland.pl/wietnam-podroz-informacje-o-kraju.

  5. My byliśmy zauroczeni Hoi An. Bardzo nam się podobało, zwłaszcza że mieszkaliśmy z wietnamską rodziną i bardzo sympatyczną małą Mia, która opowiadała nam o swoim życiu w Hoi An. Poza tym spróbowaliśmy dużo pysznego jedzenia. I oczywiście stare miasto jest przepiękne. Łącznie spędziliśmy tam tydzień i ani razu się nie nudziliśmy. Tutaj opisaliśmy to na naszym blogu: http://www.travelbloggia.pl/wietnam/hoi-an-wietnam-warto-zobaczyc-hoi-an/

  6. Od Waszego wpisu Hoi An i cały Wietnam bardzo się zmienił i wciąż się zmienia. Hoi An to obecnie bardzo popularne miejsce, pełne turystów z coraz większą liczbą modnych butików, kawiarenek i restauracji. Pomimo to udało mu się zachować dawny klimat i to jedno z tych miejsc, które warto zobaczyć w Wietnamie. Jak się zmieniło i jak obecnie wygląda, możecie zobaczyć na moim blogu http://podrozebezosci.pl/hoi-an-10-rzeczy-za-ktore-pokochasz-to-miasto/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *