Australijskie 4x4

Australia 4×4 po raz pierwszy!

Błękitne niebo, żar leje się z nieba. Na przemian busz, półpustynia, las tropikalny, mokradła – dziesiątki kilometrów samotności poprzecinane małymi osadami w postaci road house’u, gdzie przy odrobinie szczęścia można zatankować samochód. Nadjeżdżające pojazdy rozpoznaje się po zbliżających się tumanach kurzu, a ceglany pył wdziera się wszędzie. Taki jest najmniej oswojony region Australii, przez tubylców nazywany „last frontier area”.

Do Cape York, czyli na najbardziej wysunięty na północ punkt Australii, wybraliśmy się z Cairns, gdzie kupiliśmy stary samochód z napędem 4×4. Tam też dokupiliśmy kilka niezbędnych rzeczy takich jak dodatkowy zbiornik na paliwo, baniaki z wodą, porządny atlas Australii z trasami 4×4, materac samopompujący się, trochę narzędzi, zapasowy pasek klinowy i wężyk do chłodnicy, konwerter prądowy i prowiant na około dwa tygodnie. Przejazd z Darwin do Cairns rozpalił do maksimum naszą wyobraźnię i już nie mogliśmy się doczekać wyjazdu na północ Australii i naszą pierwszą w życiu trasę 4×4. Pierwsze dwa dni to przejazd z Cairns do Cape Tribulation i dalej w stronę Cooktown, wzdłuż wybrzeża. Trasa ta odkrywała przed nami piękne widoki, ale ruch na drodze wskazywał, że jeszcze musimy trochę ujechać, aby uciec od cywilizacji. Zabawa zaczęła się tak naprawdę dopiero drugiego dnia, gdy dotarliśmy do Cape Tribulation. W pewnej chwili zaczął się las, po chwili gęsta dżungla i nagle poczuliśmy, że wjeżdżamy właśnie przez magiczną bramę do świata wcześniej dla nas niedostępnego. Niespełna kilka kilometrów po tym, jak skończył się asfalt dojechaliśmy do pierwszej rzeczki, która stała się ową bramą. Z nieopodal położonego parkingu dobiegała muzyka z backpackerskich samochodów i pachniało kiełbaskami pieczonymi na grillu, a nas obserwowały ciekawskie spojrzenia.

Tu zaczyna się przygoda.
Tu zaczyna się przygoda.

Postanowiłem zachować się profesjonalnie i celebrując swoją pierwszą przeszkodę terenową (nie ukrywajmy tego, niezbyt wymagającą) wysiadłem z samochodu, wlazłem do rzeczki (wcześniej wyczytałem, że zawsze powinno się badać dno, a udając doświadczonego kierowcę terenowego zachować się tak przecież powinienem), ostudziłem trochę rozgrzany samochód i przejechałem.  Alicja zrobiła pamiątkowy filmik i jak to stwierdziła cytuję: „zostałem rozdziewiczony na cztery koła” ;) Dalsza trasa była piękna – nie dość, że śliczne widoki, świetne podjazdy, sporo błota i dookoła dżungla, to w sumie minęliśmy może z pięć innych samochodów terenowych i dwie ciężarówki i to nas strasznie cieszyło. W połowie drogi zboczyliśmy z głównej trasy i odbiliśmy w stronę zaznaczonego na mapie wodospadu. Napotkany po drodze ranger stwierdził, że w tych warunkach raczej by nie ryzykował, bo dwa podjazdy mogą być śliskie, ale decyzje zostawia nam. Zaryzykowaliśmy i badając uważnie każdy zjazd szukaliśmy zasadzki. Było ok, ale gdy dotarliśmy na miejsce zerwała się ulewa, którą chyba ranger miał na myśli, jako te warunki. Zarządziliśmy szybki odwrót, bo słyszeliśmy o przypadkach podnoszących się szybko koryt rzecznych. Oberwanie chmury zamieniło, początkowo prostą trasę, w rzekę błota i na jednym z podjazdów samochód odmówił posłuszeństwa i stanął. Nie dał rady wyjechać. Serce mi prawie stanęło. Deszcz walił jak zwariowany, wycieraczki nie nadążały, ale trzeba było szybko działać, bo sytuacja stawała się coraz mniej ciekawa. Za nami był prosty, stosunkowo płaski  odcinek – wsteczny i jeszcze jedna próba, tym razem szybciej i na wyższym biegu, żeby koła nie zaczęły buksować. To też zadziałało, a ja dostałem od matki natury pstryczka w nosek – to ona ustala kiedy i gdzie można pojechać i trzeba ją uważnie obserwować. Późnym popołudniem przyjechaliśmy do Cook Town, miasta z historią, bo to właśnie tutaj prawie 250 lat temu wylądowali po raz pierwszy Brytyjczycy w prowadzonej przez Kapitana Jamesa Cooka ekspedycji eksploracyjnej nowe terytoria.. Znaleźliśmy szybko miejsce na zaparkowanie samochodu – tuż przy przystani jachtowej są bardzo przyjemne stoliki, czyste toalety a dalej w głębi nawet darmowy prysznic. To miał być ostatni normalny prysznic na co najmniej tydzień, bo jutro wyruszaliśmy na północ kraju w stronę Cape York. Rano uzupełniliśmy jeszcze prowiant o kilka brakujących rzeczy i wybraliśmy się do rangers’ów, aby zapytać o stan dróg. Usłyszeliśmy, że sezon na ten region kraju już się skończył i ruchu prawie w ogóle nie ma, ale przez to, że zaczęła się pora deszczowa jest pięknie i zielono. Musimy tylko uważać na rzeki, które mają podwyższony poziom, a szczególnie jedną, która jest około 2h drogi jazdy od Cook Town w Parku Narodowym Lakefield . Jeśli ją przejedziemy, zostaną nam później już tylko dwie – Archer River w połowie drogi oraz Jardin River już prawie na samej północy.

Jeden z potoczków na trasie.
Jeden z potoczków na trasie.

Ciesząc się jak dzieci z naszej eskapady wyruszyliśmy w stronę Lakefield. Trochę błota, wąskie pagórkowate podjazdy i pusta droga sprawiły, że bawiłem się świetnie. Przy pierwszej większej rzece spotkaliśmy parkę, która nas przestrzegała przed kolejną rzeką – oni nie zaryzykowali i na zgaszonym silniku zostali przeciągnięci przez maszynę utwardzającą akurat nieopodal drogę. Po chwili relaksu i szybkim naturalnym prysznicu w wodospadzie nieopodal, wyruszyliśmy w stronę pierwszej poważnej przeszkody. Zupełnie zapominając o krokodylach, które buszują podobno nawet po tutejszych rzekach, z trwogą stwierdziłem, że woda na środku rzeki sięga mi prawie po pas. Słupki ostrzegawcze na brzegu pokazują 90 cm, a nasz samochód nie ma rurki do głębokich przejazdów. Chłopak, od którego kupowałem samochód powiedział, że nigdy nie wjeżdżał głębiej niż po górną część bull bar’a. Na mój gust więc mieliśmy około 5 cm zapasu. Pytanie było tylko jedno – wjeżdżał do stojącej wody, czy do rzeki o silnym prądzie, bo ta akurat taka była… pytanie bez odpowiedzi.

Walabi, czyli małe kangury.
Walabi, czyli małe kangury.

Przekładamy wszystko,  co może zamoknąć na tylne siedzenia i zapalam silnik. Włączam 4WD i dodatkowo reduktor – ryzykujemy. Patrzymy na siebie i w milczeniu ruszamy. Rzeka ma około 20 metrów długości, więc te kilka chwil trwa wieczność. Po około 5 metrach widzę, że woda się niepokojąco podnosi i coraz bardziej czuję nurt, który spycha samochód. Kolejne dwie sekundy przynoszą coś, czego się nie spodziewam – fala wody przykryła 1/3 maski. Czekam już tylko aż zgaśnie silnik i zastanawiam się czy go wcześniej zgasić. Kolejna sekunda to troszkę pod górkę, czyli lekka ulga, ale po chwili lądujemy jeszcze niżej. Woda zakrywa maskę do połowy – Alicja siedzi wbita w fotel, a ja nasłuchuję silnika – kiedy zakrztusi się pierwszy raz? Adrenalina sięga zenitu i tylko zdejmuję trochę nogę z gazu, żeby opóźnić moment stanięcia auta. Kolejne chwile przynoszą ulgę – auto zaczyna się wynurzać i wyjeżdżamy pod górkę. Zatrzymujemy się za podjazdem i gazuję silnik, żeby się upewnić, że brzmi dobrze. Zero niepokojących objawów, więc go wyłączam i wysiadamy z samochodu. Podnoszę maskę i odkręcam filtr powietrza – sucho. Wniosek z tego, że to tylko fale spowodowane nurtem rzeki delikatnie nas przykryły, ale silnik nie wziął wody. Teraz już wiemy, jakie są możliwości i granice tego samochodu. Tym razem mieliśmy szczęście, następnym razem bez rurki nie będę już ryzykować choć emocje i adrenalina – bezcenne. Na koniec pełnego wrażeń dnia zatrzymujemy się na parkingu, po którym buszują kangury. Dosłownie buszują, bo jesteśmy już w środku buszu – wokół tylko krzaki, trawy i niskie drzewa. Alicja przyrządza pyszną kolację, a ja trochę oporządzam samochód. Następne kilka dni miało być dla niego bardzo trudne, ale o tym jeszcze nie wiedzieliśmy.

Australia to przede wszystkim natura.
Australia to przede wszystkim natura.

Obudziliśmy się wraz ze wschodem słońca i zaczęliśmy krzątać się przy śniadaniu. Nie chcieliśmy sobie zakładać dystansów do przejechania, ale słyszeliśmy, że Archer River to świetne miejsce na przenocowanie. Tam chcieliśmy dojechać, jeśli się uda jednak droga przyniosła nam sporo opóźnień. Stała się bardzo wyboista, co było spowodowane maszyną utwardzającą tę drogę.Przez 300 km jechało się tak, jakby ktoś poustawiał stare polskie przejazdy kolejowe w poprzek drogi na odcinku300 km. Dramat dla samochodu, a szczególnie dla jego śrubek i części plastikowych. Po 200 km straciliśmy ich ze 20 w tym głównie z przedniego zderzaka i bull bara, który na koniec związaliśmy sznurkami i linami. Musiało to wyglądać komicznie, ale nie byliśmy na to przygotowani. Po następnych 100 km zaczęły nam odpadać części plastikowe w samochodzie, ale tych śrubek nie pogubiliśmy na szczęście. Wieczorem było co przykręcać. Po drodze zrelaksowaliśmy sie w pięknej rzeczce i na koniec dojechaliśmy do Archer River.

tzw. gruntowanie dna...
tzw. gruntowanie dna…

Zjazd do rzeczki był łagodny, więc stwierdziłem,żę ogarnę trochę samochód i go umyję w tej rzecze, jednak jej dno okazało się mocno zdradliwe. Chwil kilka po tym, jak do niej wjechałem już wiedziałem, że z niej nie wyjadę. Dałem dupy po całości! Zaczęliśmy podkopywać koła i wkopywać kamienie, pale drewna, ale nic z tego. Auto sie coraz bardzie zakopywało,a czas uciekał i zaczęło zachodzić słońce! Na szczęście wszystko to działo się niedaleko drogi głównej, na którą w końcu wyszedłem i czekając na jakiś samochód. Dosłownie 3 minuty czekania i rozmawiałem już z kierowcą białego pick’upa, który niestety nie miał lin ani taśm do wyciągania. Potworny zbieg okoliczności sprawił, że akurat nadjeżdżał road train – w użycie poszło cb radio i zanim się spostrzegłem, kierowca „pociągu” już szedł w naszym kierunku z taśmami. Wszystko trwało może pięć minut, aja miałem tyle wstydu, że głowa mała, choć chłopaki bez żadnego uśmiechu ani dogadywania zrobili swoją robotę ina koniec dodali, żebym następnym razem był bardziej uważny. Wstyd, ale jak to mówi stare polskie przysłowie: Polak na błędach się uczy? A no.. Wykończeni całym dniem wrażeń najpierw ze śrubkami, potem z pięknem natury, a na koniec z zakopaniem samochodu padliśmy jak dzieci na tyle auta i nie spodziewaliśmy się, co przyniesie następny dzień, ale o tym w następnym odcinku tej brazylijskiej telenoweli :) Ciąg dalszy naszej podróży na koniec Australii

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Australia z drona, czyli wyrzuty sumienia vs. radość tworzenia

W połowie podróży przez Australię, naszła mnie taka myśl, że może jednak ta ucieczka przed zimą to strata czasu? Że może …

Jeden komentarz

  1. Pięknie….byliśmy przez tydzień w Cairns, w Kurandzie, na rafie i w Daintree..pięknie. Z pewnością jeszcze tam wrócimy.
    Pozdrawiam,)))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *