Nigdy wcześniej nie podróżowałem samochodem – zawsze wyższy priorytet dostawały podróże z plecakiem, rozmowy z kierowcami, którzy podwożą autostopem lub możliwość spotkania lokalsów czy to w busiku czy innym środku transportu. Australia, można powiedzieć, „zmusiła nas” do zakupu samochodu i chyba też chcieliśmy spróbować czegoś innego, nieznanego. Dziś nie wyobrażam sobie lepszego środka transportu po tym ogromnym i czasem bardzo niedostępnym kraju, a przygód też nie brakuje…
Gaś silnik, przeciągniemy was!
Jedziemy Stuart Highway i w pewnym momencie widzimy bitą drogę odbijającą w prawo. Przystaję i pytam Alicję:
– Drogi Dżipiesie, gdzie ta droga prowadzi?
– Podążając nią przez 50 km dojedziemy do zjazdu. Potem jeszcze około 25 kilometrów i będziemy w Parku Narodowym Devenport, który słynie z dużej ilości ptaków.
– Aha, to godzinka, no może dwie i będziemy na miejscu. Dojedziemy na lunch i uskutecznimy jeszcze jakieś spacery po buszu. Jedziemy!
Mój żywy GPS popatrzył na mnie z politowaniem i dodał:
– Możemy jechać, ale znów jesteś optymistą. Tak czy siak, to Ty prowadzisz.
– To prawda, ale to Ty zawsze mi pomagasz, wygrzebywać samochód z piasku lub błota, jeśli to masz na myśli. Poza tym sama mówiłaś ostatnio, że coraz bardziej Ci się to podoba. Pamiętasz?
Zapadła cisza. Pierwsze 23 kilometry potwierdzają moją teorię i będąc w 1/3 drogi byłem pewien, że szybko z trasą się uwiniemy. Co prawda po drodze jest sporo strumyków, które wylały, ale tylko dwa zmusiły nas do zatrzymania się, aby sprawdzić stan drogi pod wodą. Chwilę później dojeżdżamy do roadhouse’u i pytam o możliwość dotankowania diesla. I owszem jest to możliwe, ale jest limit 20 litrów, a cena zwala mnie z nóg – 230 centów. Żegnam się mówiąc, że w drodze powrotnej zatankuję, gdy będę niezbędnie potrzebował.
Ujeżdżamy może 500 metrów i nasze oczy otwierają się szerzej. Droga opada stromo w dół i znika pod taflą wody, która ma na oko jakieś 60 metrów. Alicja uśmiecha się do mnie, ale nic się nie odzywa. Ja ściągam spodnie i wysiadam z samochodu, bo na czuja nie mam zamiaru przejeżdżać tego rozlewiska.
Dochodzę do połowy i widzę, że damy radę, ale trzeba będzie wbić jakieś kije, bo miejscami są potężne wyrwy i trzeba wiedzieć, gdzie nagle skręcić. Wracam i widzę, że nadjeżdża samochód – Landcruiser – idealnie, popatrzę, jak sobie z tym poradzi. Im samochód jest bliżej tym bardziej dziwię się prędkości, z którą się zbliża. Dostrzegam, że kierowcą jest młoda dziewczyna, która mijając mnie uśmiecha się szeroko i dodaje jeszcze bardziej gazu. Przegrzała jak wariatka przez zalany odcinek wody i zniknęła za zakrętem.
Aha, jest to jakaś opcja, ale nie wierzę, że ona tędy jedzie po raz pierwszy. Wbijam swoje kije mniej więcej po trasie, którą przejechała i wsiadam do samochodu. Co prawda przejeżdżamy powoli, ale bez szwanku i na szczęście nie wpadliśmy w żadne zapadlisko.
Ujeżdżamy może kilometr i sytuacja się powtarza. Tym razem rozlewisko jest mniejsze, ale głębsze i znów jak wracam do samochodu nadjeżdża samochód. Też pędzi jak zwariowany, muzyka w setkach decybeli wydobywa się z szoferki, a na pace pick’upa radośnie podskakuje pralka i dwie lodówki, które całe są w błocie. Gość nawet nie zwolnił, ze dwa razy samochód zawył jak zwariowany i zostawił za sobą chmurę dymu. Ok, znowu jakiś lokals tłumaczę sobie. My też przejeżdżamy bez większe problemu, a Alicja była na tyle rozluźniona, że nawet filmik nakręciła:
Zalana droga
Nie ujeżdżamy i tym razem nawet kilometra i znowu przeszkoda. Około pół metra wody, raczej krótkie rozlewisko, ale pełne głazów, które naniósł prąd. Jestem w połowie odwalania ich na bok i znów słyszę warkot silnika. Gdy dochodzę do samochodu kilka metrów od nas stoi już kolumna wypasionych rządowych terenówek. Na początku trzy duże Ladcruisery, potem Patrol i na końcu najmniejszy Hilux. Podchodzę do pierwszego kierowcy i mówię, że przepuszczę ich pierwszych, bo tam jakieś głazy woda naniosła i nie chciałbym w nie wjechać. W odpowiedzi widzę uśmiech okraszony dodatkowo krótkim: „No worries mate!”
Cztery pierwsze samochody nawet nie mruknęły podskakując delikatnie na „moich głazach”, jednak ostatni Hilux miał trochę większe problemy, ale po raz kolejny przeszły na takiej prędkości, że aż mnie serce zabolało. Zdecydowanie inaczej jeździ się samochodami firmowymi, a inaczej prywatnym autem, które jest dla nas w dodatku domem.
Odwalam „głazy” i przejeżdżamy bez problemu czekając aż zza następnego zakrętu wyłoni się kolejny raz ta sama rzeka. Tym razem dopiero po około pięciu kilometrach doganiamy grupę rządowych samochodów, które nas wcześniej wyminęły. Widzę rzekę, widzę jeden samochód stojący w 1/3 rzeki, w ruchu są taśmy i Landcruiser na drugim brzegu. Skoro oni nie dają rady, to co dopiero my. Podchodzę jednak i zagaduję.
Australijczycy mówią, że dwa pierwsze samochody wzięły wodę na maskę, a nawet na przednią szybę. „Świetnie! Cholera jasna, chyba trzeba będzie zawrócić” – myślę sobie, ale w tej samem chwili ktoś z grypy proponuje mi przeciągnięcie samochodu. Odwracam się, żeby podjechać samochodem i w tym momencie zapala mi się czerwone światełko. Oni jadą przecież dalej, a my tędy musimy wrócić za dwa dni. Postanawiam wejść do wody, sprawdzić faktyczną głębokość, a później zadecydować, co robić.
Okazuje się, że do progu maksymalnego zanurzenia naszego samochodu, który osiągneliśmy raz w drodze na Cape York mam jeszcze zapas około 10 cm, więc na luzaka powinno dać radę. Co prawda tamten przejazd był wyłożony płytami betonowymi, ale też prąd rzeki był silniejszy. Decyzja – przejeżdżam bez przeciągania jak najwolniej się da.
– „Zalejesz silnik, nam woda weszła na szybę” – słyszę z drugiej strony rzeki.
– „Ok, ale Wy pewnie wjechaliście na pełnym rozpędzie. Poczekacie na brzegu i gdyby co możecie mnie wyciągnąć? – pytam.
– „No worries mate! Let us record it! (Nie ma sprawy. Daj nam to nagrać!) – rzuca jedna z dziewczyn i kilka osób wyciąga swoje iPhony.
Trochę tracę pewność siebie, bo oni faktycznie spodziewają się czegoś spektakularnego. Wycofać się w tym momencie – ambicja i jednak zdrowy rozsądek biorą górę. Wrzucam reduktor i pierwszy bieg, oczywiście 4WD. Samochód powoli toczy się w dół, wchodzi w wodę jak czołg. Na brzegu już nie trzy osoby, a chyba z dziesięć obserwuje, co się stanie. Obserwuję przednią linię maski i trzymam stałą prędkość. W połowie przejazdu samochód dość znacznie się zapada, a woda prawie jest tuż tuż. Trwa to może dwie sekundy, a wydaje się, że mija wieczność. Silnik ładnie i równo pracuje – wynurzamy się i w 2/3 przejazdu już słyszę oklaski oraz radosne pogwizdywanie, a gdy dojeżdżamy na drugą stronę, tekst: „Good job mate!” Tym samym poczułem, że awansowałem do następnego poziomu gry. Na pewno już wiem na co stać nasz samochód i umiem ocenić sytuację.
75 km w 6h = Outback
Suma sumarum do parku jechaliśmy przez 6 godzin i byliśmy nie na lunch, a na kolację. Ledwo żywi, ale szczęśliwi. Zmęczenie jednak odpłaciły nam cisza i ptaki, które pięknie śpiewały o zachodzie i wschodzie słońca. W parku nie było dosłownie nikogo i to od dawna, bo sama droga dojazdowa była pozawalana konarami drzew, które leżały tak chyba od dłuższego czasu, więc przez 15 kilometrów co chwile musieliśmy się zatrzymywać i odwalać resztki drzew. Szkoda tylko, że Alicję coś dziwnego użarło (podejrzewamy małego skorpiona) i zaczęła puchnąć – musieliśmy się zebrać wcześniej, bo nie wiedzieliśmy, jaka będzie dalsza reakcja organizmu. Na szczęście skończyło się tylko na kilkudniowej opuchliźnie.
Nie jesteś z Australii, prawda?
Na wschodzie East MacDonnell Ranges są dwa kaniony, które chcieliśmy koniecznie zobaczyć. Pierwszy Trephina Gorge nas oczarował. Po drodze minęliśmy dwa niewielkie przejazdy przez wodę, które skutecznie odcinały dojazd backpackerom w swoich niskopodłogowych samochodach – to dało nam możliwość cieszenia się tym miejscem w samotności. Rzeka w kanionie miejscami miała metr wysokości, więc ścieżki, które w sezonie suchym wypełniają turyści były pod wodą. Mimo to zafundowaliśmy sobie dwie trasy po okolicy i trafiliśmy na piękne oczko wodne wyżej w skałach, które wypełniał już coraz bardziej mizerny strumyk. Wyskoczyliśmy szybko z ubrań nasłuchując tylko czy siwi nomadowie nie nadciągają i oddaliśmy się błogiemu lenistwu. Zostaliśmy na miejscu zdecydowanie dłużej niż planowaliśmy, ale nasze apetyty jeszcze bardziej zostały rozpalony, bo o następnym kanionie słyszeliśmy jeszcze bardziej pochlebne opinie.
Ndhala Gorge jest w sezonie suchym łatwo dostępny. Podobnie jak w przypadku Devenport NP i tutaj rzeka wije się ciągle wzdłuż drogi i przecina ja co najmniej kilka razy. Zobaczyliśmy ją pierwszy raz i trochę zwątpiłem, ale znalazłem szersze i płytsze miejsce oraz bardziej kamieniste, więc podjęliśmy próbę przejazdu. Wszystko udałoby się idealnie, gdyby nie grząski brzeg rzeki, którego już nie zbadałem. Utknąłem, a Alicja mogła przystąpić do ostatnio ulubionej przez nią czynności – ściągnęła klapki i razem ze mną odwalała mokry żwir i wyszukiwała dużych kamienie, z których zrobiliśmy podjazd. Straciliśmy godzinę, ale w końcu się udało. Wyjechałem na twarde i dalej po łące przejechałem na drogę.
Za drugim razem widząc w co rzeka się zamieniła na przestrzeni około dwóch kilometrów (chyba dołączył do niej jeszcze jakiś dopływ po drodze) zwątpiłem i trzeba było przyjąć porażkę na klatę. Zobaczcie sami:
Tego nie przejechaliśmy
Zawracamy i dojeżdżamy znów do tego samego miejsca co wcześniej. W między czasie nadjeżdża też jeszcze jakiś Australijczyk, którego puszczam przodem, gdyż chcę zobaczyć jak sobie poradzi z miejscem, które wcześniej ominęliśmy. Przejechał wolno i dość mozolnie, ale dał radę. Ma słabszy samochód niż my, więc i ja próbuję – udało się. Kierowca wysiada i podchodzi do mnie mówiąc: „To wy tak zryliście to nabrzeże tam na prawo?” Odpowiedź twierdząca. „Ty to nie jesteś z Australii, prawda?” – dodał. W tym momencie poczułem się tak głupio, że chciałem się tylko zapaść pod ziemię, ale to już nie pierwszy raz, jak lokals wytyka mi mniej lub bardziej delikatnie moje braki ofrołdowe .Kurde, poza tym oni z mlekiem matki mają wyssane te ich pozalewane drogi. „Dam Ci jedną radę” – kontynuuje starszy Australijczyk. „Always stick to the track. I don’t tell you bull-shit. Stick to the track”, co w tłumaczeniu można ując tak: Zawsze jedź po trakcie. Nie… hmm… chrzanię! Jedź po trakcie!
Zapamiętałem, kiedyś sprawdzę. Gość miał dobrze po 70-tce. Nie sądzę, żeby gadał głupoty!
Outback = wszędzie pył
Na początku myśleliśmy, że nasz samochód jest po prostu nie szczelny. Jadać pierwszy raz bitą drogą w stronę Cape York byliśmy cali w kurzu. Faktycznie znaleźliśmy kilka nieszczelności, ale mimo wszystko po kilku godzinach jazdy przez outback wszędzie w samochodzie jest pył. Przykrywa równomiernie każdy zakamarek i nie ma na to rady. Początkowo jest to bardzo denerwujące, ale z czasem można się przyzwyczaić – to taki kolejny outbackowy bonus.Wyjątkiem pewnie jest pora deszczowa, ale wtedy drogi zwykle są nieprzejezdne, więc co za różnica.
Ciągła adrenalina
To wszytko fajnie się wspomina, ale będąc w outbacku, jadąc bitą drogą, która jest ciut szersza niż samochód jestem w stanie ciągłego czuwania. Zasada numer jeden – nie zrobić sobie krzywdy. Zasada numer dwa – nie uszkodzić sprzętu.
Gdy jesteśmy gdzieś, gdzie nie możemy liczyć na czyjąś pomoc zawsze z tyłu głowy jest myśl – nie mamy wsparcia i jesteśmy zdani tylko na siebie. Zwykle wtedy adrenalina jest największa i tych chwil się nie zapomina. Wsparcia jednak bardzo brakuje i wiele z naszych outbackowych przygód na pewno byłoby bardziej na luzie w dużo większym komforcie psychicznym. Przyznać trzeba szczerze, że wtedy nie narażalibyśmy się tak bardzo i spokojnie delektowalibyśmy się tym, co dookoła widzimy.
Ktoś zapyta: „Po co się tak męczyć? Ja w odpowiedzi zapytam: „Po co jedziesz na tajskie plaże? To jest dopiero męczące!”
Każdy lubi coś innego, a poza tym Australia jest jak narkotyk – im głębiej się w nią wjedzie, tym trudniej powstrzymać się przed następnymi krokami w jej głąb.
Gdy czytasz ten tekst, my jesteśmy gdzieś w Kimberley, który jest podobno off-roadowym rajem. Mamy miesiąc, aby się o tym przekonać.
Jeśli w niedalekiej przyszłości wybierasz się do Australii na pewno zainteresuje Cię tekst o tym, jak kupić/sprzedać samochód w Australii – mnóstwo praktycznych porad.
A ja mam takie skromne pytanie do Ciebie Andrzeju.
Wasza trasa jest
zaplanowana na mniej więcej 3-5 lat, a budżet oszacowaliście na około
15$ dolarów dziennie. Bardzo mnie zastanawia, skąd wzięliście 180.000
tysięcy złotych? Już to tak zaokrągliłam, więc jeżeli wyszło za dużo, to
mnie poprawcie ;) Oszczędzaliście? Coś sprzedaliście? Bo w końcu takie
kwoty nie spadają z nieba wraz z deszczem.
Pozdrawiam ;)
To takie polskie niestety Meme ;-( Nie lepiej po prostu powiedzieć „ale wam zazdroszczę” ?
Gratuluję odwagi i możliwości takiej wyprawy ! ;-)))
Michale, ależ ja nie twierdzę, że im nie zazdroszczę. Sama podróżuję i
to dość sporo, z chęcią kiedyś wybiorę się w podróż dookoła świata, ale sfinansowanie tego, wcale nie musi być takie proste. Nie widzę problemu,
w przetrwaniu za takie pieniądze, bo ja i czasami nawet bez gorsza w
kieszeni wyjeżdżałam, no ale tutaj jest inna sytuacja. Pracuję jako
lekarz (dlatego odkładanie oszczędności, wcale nie musi być takie trudne, ale może być czasochłonne, do tego oboje jesteśmy minimalistami, więc nie kupujemy stosu niepotrzebnych rzeczy), mój mąż jest zawodowym żołnierzem, mamy małe dziecko, ale naszą
wspólną podróż dookoła świata i tak planujemy po tym, jak „mały” zrobi
się „duży” i się wyprowadzi :) Także, nie oceniaj pochopnie, Michale, bo
to też takie polskie.. ;)
Pytałam o finanse z ciekawości i tyle :)
ok niech Ci będzie , że pochopnie Cię oceniłem. Po prostu drażni mnie strasznie jak ktoś komuś wylicza pieniądze ;-( Właśnie dlatego ,że jestem lekarzem i mam to na codzień.
Do problemu pieniędzy należy MOIM zdaniem podejść tak ,że jak ma to znaczy ,że zarobił. Zarobił bo ma łeb na karku. Albo po prostu więcej szczęścia niż inni. I tyle.
Przepraszam w takim razie za zły odbiór ;-) i do zobaczenia może gdzieś tam ;-)
Michale, no widzisz, może jeszcze pracujemy w tym samym szpitalu i nawet o tym nie wiemy :)
Wybaczam Ci :)
Moze nie warto odkladac?
Da sie to zrobic, mysmy z 18 miesieczna corka objechali swiat (fakt, ze z uzyciem samolotow:) ), kilka innych rodzin z Polski tez.
Dla inspiracji:
http://www.goblanka.com
http://www.niepowazni.blogspot.com
Bardzo fajnie napisaliscie ;D Moze i troche problemow z tymi rzekami tam jest ale za to jakie wspomnienia ;D Czekam na kolejne wiesci z cudownej Australii ;D Pozdrawiam ;)
15USD*365 dni*3zł (kurs USD)=16’425 zł rocznie, nie jest to jakiś wielki majątek, dla kogoś, kto jak Andrzej, ma swoje serwisy internetowe, zna się na marketingu internetowym i zarabia w sieci jest to naturalne… Ale jak podróżować za tak małe kwoty? To są już lata doświadczeń i wartościowa wiedza. Tylko, pytanie: czy Andrzeju zdecydujesz się uchylić w jakiś sposób rąbka tajemnicy? ;)
Musisz poczekac na tekst pod tytulem prywatnie o pieniadzach i moze wtedy sie dowiesz ;)
Meme, wiesz, to śmieszne, ale ja mam wrażenie, że pieniądze właśnie mnie bardzo łatwo znajdują i w pewnym sensie „spadają właśnie z nieba”. Było nie było, aby doprowadzić do takiej sytuacji spędziłem około 10 lat przed monitorem komputera i jak na razie wszystko działa. Jedno jest pewne – nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak zrobić taką podróż tylko z oszczędności. One wcześniej czy później się skończą. Klucz do sukcesu jest gdzie indziej.
Aha, nigdy nie miałem na raz 180 tys. zł, nawet połowy z tego. Jak sama zauważyłaś ta podróż to nie wyskok na tydzień, gdzie muszę mieć kasę w kieszeni. Ta podróż trwa już drugi rok, wiec nie potrzebuje całej kwoty na raz, czy to aby podróżować przez 3 lata, przez 5 a może nawet przez 10 lat.
Prywatnie o pieniądzach będzie, ale nie mam do tego na razie głowy. Za dużo ciekawych rzeczy dzieje się dookoła :) Wiem, egoista ze mnie :P
Jeśli się zapracuje na to to mogą i pieniądze „spadać z nieba”. Poświeciłeś tyle lat żeby dojść do takiego stopnia że mimo iż zamknąłeś firmę to pieniądze same przychodzą. Ciężką pracą każdemu może się udać pojechać w taką podróż. Mi też się podróż dookoła świata marzy i będę dążył do tego celu. Jestem w sumie jeszcze młody bo mam 19 lat i trochę pracy, trochę odkładania i gdzieś za 2-3 lata też będę w podróży. Wielkie dzięki za inspiracje Andrzej i Alicja :) Dzięki wam i waszym relacjom można dostrzec że podróż nie koniecznie wiąże się z wielkimi pieniędzmi.
Ja sie caly czas dziwie ze was nikt nie sponsoruje. odwaliliscie kawal roboty, pokazaliscie nam kawal swiata. macie sporo czytelnikow co widdac jak sie pojawiaja konkursy.
A tak po za tym mam do was pytanie, ktorego zawsze zapomne zadac. co wam sie najbardziej w tej podrozy podoba. dlaczego wyjechaliscie? dla poznania innych kultur i ludzi? dla krajobrazow? a moze to styl zycia dla was? co jest najciekawsze moze poprostu adrenalina, bo czytajac ten wpis tak wlasnie mozna pomyslec?
gdzie sie wybieracie po Australii?
Sponsor – wielkie słowa. Przed wyjazdem szukałem – nie znalazłem, ale teraz się cieszę.
W trakcie pojawiły się dwie propozycje dość interesujące, ale.. jedna miała takie wymagania, że generalnie musielibyśmy się z bannerem nie rozstawać. Druga firma chciała umieścić swoją badziewną nazwę w logo i nazwie naszej podróży. Pieniądze by z tego były, ale ta podróż nie jest na sprzedaż… nie potrzebujemy dużo kasy i bardziej wolimy mieć w 100% wolną rękę niż myśleć ciągle, skąd ja się połączę z Polską, żeby nadać relację.
Poza tym… będę miał zajebistą frajdę, jak całość zrobimy własnymi siłami, bez pieniędzy z zewnątrz.
My właśnie tą falą komercji, zobowiązań etc. tą podróżą olaliśmy i jesteśmy WOLNI! W 100% wolni! To tak odpowiadając na Twoje drugie pytanie, które może faktycznie kiedyś rozwiniemy do formy jakiegoś tekstu. Dziękuję za inspirację :)
Gdzie po Australii? :))) Niespodzianka!
W takim razie czekam na ta niespodzianke:) A co do tego sponsorowania, chodzilo mi raczej o taki mniej uzalezniajacy sposob czyli krecicie co jakis czas reportaz i od sztuk wam placa, bo w takim wydaniu jak ty napisales to faktycznie by to zabijalo ducha podrozy. A pomyslalam o tym sponsorze, gdyz duzo ogladam programow podrozniczych. I mimo ze u was tylko czytam wasze sa duzo lepsze. dlatego jakby powstal cykl loswiheros naprawde sporo mialby fanow. Tymbardziej ze sa to podroze za male pieniadze.
Ja juz was tak czytam od roku i chyba wreszcie niedlugo cos mi sie uda samej wymyslic. ostatnio byly loty do malezji za 200L ale serwer padl wiec nie kupilam. nastepna okazja i tez na troche gdzies uciekam tymbardziej ze juz prawie po sesji wiec po pazdzierniaka mam wolne:)
Nikt nam niczego takiego nie proponował… nie mamy medialnych nazwisk, więc wątpię, aby się to sprzedało.
Trzymamy kciuki za Ciebie! :)
Czekałem czekałem i się doczekałem. Wielkie dzięki za wasze relacje i chym.. płytkich rzek? :)
pozdrowienia
taki luz i swoboda, podziwiam i jestem wdzięczny, że jesteście :)
Dzięki Panowie za dobre słowa! Kimberley jest off-roadowym rajem, ale nas strasznie zmęczyło. Spodziewajcie się niedługo wpisu w podobnym klimacie :)