Yang Shuo i Wąwóz Skaczącego Tygrysa – dwie perełki Chin

Nie minęło 30 minut, od tego jak wysłałem ostatniego posta, a nasze plany uległy zmianie o 180 stopni. Zrezygnowaliśmy z wyjścia w góry, o którym pisałem… co wcale nie oznacza, że nudziliśmy się tamtego dnia. Udało nam się dość tanio wynająć samochód, który podwiózł nas w miejsce, z którego po 2 godzinach „wdrapywania się” zobaczyliśmy prawdziwy lodowiec należący już do pasma Himalajów. Po drodze mieliśmy piękne widoki na najwyższe góry świata. Najwyższy ze szczytów, które widzieliśmy miał 6740 metrów i prawie cały czas był za chmurami, choć w końcu udało nam się go upolować. Lodowiec nam się podobał i nie żałowaliśmy zmiany koncepcji.

Następnego dnia udaliśmy się w drogę powrotną do Zhondiang, skąd jeszcze tego samego dnia mieliśmy autobus do Qiatou, a tam jedną z największych (jak się dopiero na miejscu okazało) atrakcji, które mamy w planie wyprawy. Hutiao Xia, czyli Wąwóz Skaczącego Tygrysa, po prostu nas powalił na kolana (w przenośni i prawie dosłownie). Postawiliśmy przed sobą prawie szaleńcze wyzwanie przejścia całego wąwozu w jedną i drugą stronę na nogach. Dodam tylko, że zwykle turyści rozkładają trasę w jedną stronę na dwa dni, ale co to dla nas;) Fakt, faktem po powrocie byliśmy wykończeni i nie mieliśmy siły nawet jeść… jednak chińskie przysmaki wzięły górę nad zmęczeniem.
Sam wąwóz pokazuje dwa oblicza rzeki Jangcy. Na początku – leniwa, spokojnie płynąca, po chwili zmienia się w szalenie niebezpieczną rzekę, która porywa wszystko, co stanie na jej drodze… Do tego wszystkiego szczyty, które sięgały nawet ponad 5000 m npm – naprawdę piękne widoki.Po atrakcji przyrodniczej, jaką był pobyt w górach zaczęliśmy zjeżdżać coraz niżej. Pierwszy postój zrobiliśmy w Dali, które okazało się strasznie komercyjnym miastem, w którym było mnóstwo „białych” turystów. Tutaj niestety po raz pierwszy szyki pokrzyżowała nam pogoda. Planowaliśmy, że podczas drugiego dnia pobytu w Dali, wybierzemy się nad jezioro.Niestety z powodu deszczu już drugiego dnia z rana udaliśmy się pociągiem (w końcu pociąg :) ) do Kunmingu.
Rzeka Li, Yangshou.
Rzeka Li, Yangshou.
Samo miasto nas nie zachwyciło, ale wieczorem, zaraz po zakwaterowaniu i przekąszeniu czegoś udaliśmy się na… chińską dyskotekę. Tak, tak… staramy się poznać Chiny z każdej strony;) Na parkiecie prym wiodła Kasia – w końcu była Mistrzyni Europy w tańcach towarzyskich! Sama dyskoteka wyglądała tak jak i polska, ale… jednak w Polsce widok policjanta, uzbrojonego po zęby tzn. gumowa pałka, kask z szybką, kamizelka kuloodporna i pistolet, nie należy do częstych!Kolejny dzień to zwiedzanko, spacer po Kunmingu i wyjazd przez Nanning do Shi Lin, gdzie główną atrakcją był (a raczej miał być) słynny kamienny las. No cóż, szczerze mówiąc to Góry Stołowe bardziej nam się podobają niż Stone Forest, ale to może dlatego, że podczas odkrywania kamiennego lasu, brnęliśmy po kostki w błocie, który był efektem padającego od dwóch dni deszczu! No cóż… na koniec zgodnie stwierdziliśmy, ze Shi Lin mogliśmy sobie spokojnie darować i przeznaczyć ten czas na Hong Kong, z którego z żalem zrezygnowaliśmy.Tak, tego jeszcze chyba nie pisałem. Nie jedziemy do Hong Kongu, za to ufundowaliśmy sobie prawdziwe wakacje na łódce, a raczej na łodzi. Po długich debatach stwierdziliśmy, że Hong Kong pozostanie, a rzeka Jangcy niedługo zostanie zalana, więc spływ nią jest obowiązkowy. Oznacza to dla nas cztery dni laby, leżenia brzuchem do góry, robienia zdjęć i jedzenia ;) W końcu upragnione wakacje! :) To już za dwa dni. Teraz jednak jesteśmy w Yang Shuo. Jest to wieś, nieopodal słynnego na cały świat Gulin, którym też już zdążyliśmy się rozczarować. Okazało się, że większość zdjęć podpisywanych, jako Gulin zostało zrobione w okolicach Yang Shuo, to też właśnie tu się znaleźliśmy. Dziś objechaliśmy okolice na rowerach i na prawdę poznaliśmy prawdziwe, wiejskie Chiny, które bardzo różnią się od tego, co widać w miastach…Kończę powoli, gdyż za godzinkę mamy z powrotem autobus do Gulin (typowo komercyjne miasto nastawione na turystów – nie warto spędzić tam więcej niż jedną noc), skąd pociągiem udamy się do miejsca, gdzie zaczną się nasze wakacje;) Dalsze wieści po spływie…PS: Serdeczne pozdrowienia dla Leszka Wrońskiego, który przesłał mi „inwajta”, do założenia poczty na gmail.com – bez niego nie byłoby zdjęć z Chin na naszej stronie. Dziękuję Leszku.PS2: Dalej nie wierzycie, że jedzenie psów w Chinach nie jest wymysłem? :> To naprawdę jest straszne, ale prawdziwe…

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Podróż to jeszcze, czy już wyprawa?

Ludzie mają to do siebie, że lubią nazywać i określać wszystko, co ich dotyczy. W wielu tkwi element rywalizacji i potrzeba osadzenia …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *