„Foreigners no!” – takie słowa usłyszeliśmy chcąc dostać się z Deqen do Tybetu. No cóż… prawdę mówiąc tego się spodziewaliśmy, gdyż państwo Chińskie chce zarobić na przepustkach dla cudzoziemców do Tybetu, a my w naszym budżecie na to nie przeznaczyliśmy ani grosza. Oczywiście moglibyśmy sobie polecieć samolotem do Lhasy z Chengdu, ale to dość droga przyjemność. Na razie więc możemy spoglądać w stronę Tybetu, ale ostatniego słowa jeszcze nie powiedzieliśmy…
Zanim przyjechaliśmy do Deqen, w którym zamierzamy spędzić dwa dni, po wyjeździe z Chengdu dość sporo się wydarzyło. Jak wspominałem pojechaliśmy do Leshan, gdzie zobaczyliśmy największy na świecie posąg Buddy (drugi co do wielkości jest w Afganistanie). Posąg jest ładny, ale to, co się dzieje, żeby go zobaczyć, to przechodzi ludzkie granice. Shaolin to przy Leshan „małe piwo”. Kolejka do wejścia wynosiła chyba z 200 metrów i przypominała „węża”, gdyż ludzie, aby lepiej pomieścić się na małej powierzchni, wchodzili pomiędzy dwie barierki, które wiły się właśnie jak wąż. Nam jednak udało się uniknąć największego zatłoczenia i dość sprawnie (25 min) – jak na warunki chińskie – zobaczyliśmy wielki posąg. Tego samego dnia pojechaliśmy autobusem do Emei, a stamtąd pociągiem do Panzihuy – oczywiście znów „hard seater” (to już nasza specjalność). Opracowaliśmy już nawet świetny patent na tą klasę pociągu – tak, aby się wyspać przez noc i nie gnieść się w wagonach z „tubylcami”. A mianowicie wyczailiśmy wcześniej, że pomiędzy wagonami na obu końcach są dwie wnęki – jedna jest bardzo oblegana, gdyż naprzeciw jest łazienka, ale ta po drugiej jest często pusta – zwykle stoją tam palacze. So… zaraz jak wpadliśmy do pociągu rozłożyliśmy karimaty po obu stronach przejścia i zajęliśmy cały przedsionek – miejscówka była super. Wyspaliśmy się jak rzadko i następnego dnia, a raczej wczesnego ranka wysiedliśmy w mieście Panzihua, skąd zaraz mieliśmy autobus do Lijiang.

Lijiang to piękne miasto, którego starówka wpisana jest na listę UNESCO. Na prawde warto tu przyjechać. Stara cześć miasta wygląda wręcz bosko, szczególnie w nocy, gdy jest rozświetlana rożnymi lampkami, których światło odbija się w kostce brukowej pokrywającej ulice.
W Lijiang spotkaliśmy się też z czymś, co nas przepaliło na wylot. Mowa tu o tajemniczej przyprawie dodawanej do prawie każdej potrawy – siarka smoka wawelskiego przy niej się nie umywa;) Teraz jest już ok – potrafimy zjeść potrawy z tą przyprawą, ale początki były tragiczne! Co ciekawe Chińczycy pytają nas przy przyrządzaniu potraw, czy chcemy na ostro – my mówimy, że nie – a te potrawy i tak są przerażająco ostre. Strach myśleć, co to znaczy ostre po chińsku.

Po dwóch nocach w Lijiang wyruszyliśmy w dalszą drogę w stronę granicy z Tybetem. Po 6 godzinach jazdy autobusem dojechaliśmy do Zhondiang, gdzie zmuszeni byliśmy zostać jedną noc, gdyż nie było żadnego transportu do Deqen. Powłóczyliśmy się po mieście i po raz pierwszy spaliśmy na wysokości 3000 m npm. Na początku lekki wysiłek sprawiał, że jakoś tak dziwnie się czylismy i tak jakby trochę brakowało tlenu, ale następnego dnia (dziś ;) ) było już ok. Jadąc do Zhondiang po raz pierwszy zobaczyliśmy rzekę Jangcy, z którą więcej do czynienia będziemy mieć za jakieś dwa tygodnie. Natomiast jadąc do Deqen wspięliśmy się na wysokość ponad 4000 m, aby potem zjechać na 3500, na których właśnie się znajdujemy i będziemy spać dwie noce. Po drodze mieliśmy piękne widoki. Ośnieżone grzbiety gór, wąwozy, przepaście i kręte drogi przyczepione do zboczy tychże gór. Najbardziej niesamowity był moment, gdy na ok 4000 m wjechaliśmy w chmurę i poczuliśmy się tak jakby zanurzeni w mleku. Coś pięknego! Plan na jutro to zdobycie jednego ze szczytów otaczających Lijiang – ok 4200 m. Zobaczymy czy się uda. Trochę to nieprofesjonalne, bo bez dłuższej aklimatyzacji, ale po prostu zobaczymy czy damy radę – jak nie to ze skulonymi uszami zejdziemy z powrotem do miasta…
PS: Czy już mówiłem, że chińscy kierowcy autobusów się tutaj marnują i powinni jeździć w wyścigach Formuły 1? Jak nie, to właśnie tak się powinno stać. Jadąc z Panzihua do Lijiang, nasz kierowca przechodził samego siebie – wyprzedzał na zakrętach, na których nie było barierek, a przepaść miała ok 1km, jazda na trzeciego to też żadna nowość… w efekcie końcowym byliśmy 15 minut przed planowym czasem, a w międzyczasie była 30 minutowa przerwa na obiad! Oni są niesamowici…