Golmud to jak na warunki chińskie nie duże miasto, „trochę ponad milion ludzi” ;) Nic w nim ciekawego nie ma poza faktem, że przecinają się tu dwie drogi kolejowe – z zachodu na wschód i z północy na południe. Właśnie ta południowa interesowała nas najbardziej – nielegalnie do Tybetu.
Już pierwsze próby kupienia biletu do Lhasy spaliły na panewce. Pani w kasie pokazała nam karteczkę po angielsku, że potrzebne specjalne zezwolenie dla białych chcących wjechać do Tybetu – nic nowego, pozwolenie zawsze był potrzebny, ale już na dworcu? Trochę nas to załamało, ale po pierwszych chwilach po zderzeniu z brutalną rzeczywistością… poczyniliśmy mały wywiad środowiskowy, porozglądaliśmy się tu i tam i w koń zaczailiśmy się na młodą parkę Chińczyków, której wyraźnie się śpieszyło i dziewczyna trochę mówiła po angielsku. Naściemnialiśmy, że nie możemy się dogadać w okienku i że potrzebujemy na jutro dwa bilety do Lhasy. Wzięła pieniądze i karteczkę z nr pociągu, który nas interesował i poszła do kas biletowych. Poprzedni Chińczycy, których zaczepialiśmy albo uciekali przerażeni na sam widok dwóch dziwnych białych istot, które coś od nich chcą, albo uciekali dopiero jak wyciągałem pieniądze na bilet. Tym po prostu się śpieszyło, ale chcieli pomoc zarazem. Czekaliśmy dobre 10 minut, a wydawało nam się, że mija wieczność. W końcu dziewczyna pojawiła się. Nerwy sięgały zenitu. Przyglądałem się jej rękom, ale nie widziałem żadnych biletów. Podeszła i włożyła rękę do kieszeni – co wyciągnie? Pieniądze czy bilety? Wyciągnęła bilety – udało się. Pierwszy krok poczyniony! :) Oznacza to tyle, że następnego dnia o 6: 25 uderzamy do pociągu w kierunku Tybetu.
Wieczór i noc była pełna oczekiwania i emocji. Ten nasz wymarzony Tybet był tak blisko. I jakże nas radowała myśl, że jesteśmy blisko ominięcia tego durnego chińskiego pozwolenia, który wymagany jest na terytorium, które do Chin nie należy.
Wstaliśmy rano i zostawiliśmy Carlosa samego w pokoju. On jechał dopiero o 23 do Pekinu. Poszliśmy na dworzec, gdzie okazało się, że tak wcześnie jedzie tylko jeden pociąg – do Lhasy. Trochę nas to zaniepokoiło, bo byliśmy wystawieni do odstrzału. Przy pierwszej lepszej kontroli, każdy funkcjonariusz może zapytać nas o permit. Weszliśmy na dworzec, oddaliśmy bagaże do skanowania, Alicja przeszła machając biletem. Jest dobrze! :) Przede mną wepchało się kilkoro Chińczyków, więc widziałem, jak Alicja się oddala. Mnie zatrzymał policjant i powiedział magiczne słowo – paper, co znaczyło – pokaż pozwolenie.
„Kurde” – zakląłem w myślach, starając się nie zwracać na niego uwagi i iść dalej. Czasem sobie Chińczycy odpuszczają jak biały ich ignoruje, bo potencjalne niedogadanie się ze mną jest niczym innym, jak utrata twarzy, a tego Chińczycy bardzo nie lubią. Niestety usłyszałem magiczne słowo jeszcze raz, a drogę zagrodził mi inny policjant. Ok, ten wybieg się nie udał. Oblała mnie fala gorąca. Chyba przyszedł czas, aby udawać durnia. Wychodziło nieźle i widać było, że policjant odpuszcza, bo patrzą na niego inni Chińczycy i tamten zaczyna powoli tracić twarz. Nie umie sobie poradzić z problemem. W końcu jeszcze inny policjant sfrustrowany nieudolnością swoich kolegów machnął na mnie ręką i kazał iść ze sobą. Kolejna fala gorąca. Przyprowadził mnie do kartki, którą pokazała mi kasjerka dzień wcześniej. Było po angielsku, wiec juz nic mi nie pozostało, jak powiedzieć po chińsku: „me jo”, czyli NIE MAM. Wywołało to oburzenie i złość policjantów, którzy zaczęli dopytywać siebie nawzajem, jak weszliśmy w posiadanie biletu i nie mamy pozwolenia?
Atmosfera zaczęła się robić coraz gęstsza, a ja się zacząłem usprawiedliwiać po polsku. W końcu jeden z Chińczyków wydukał po angielsku: „You not go Tibet”. Bańka nadzieję napompowana wczorajszym sukcesem pękła… Zaczęły się jakieś pokrzykiwania, policjanci przyprowadzili jakąś przerażoną dziewczynę, która dukała po angielsku. Zapytałem ją wiec szybko, aby nie przedłużać, czy pomogą mi wymienić bilet do Lhasy na bilet do Pekinu. Wszyscy policjanci zgodnie chorem wykrzyknęli, że tak i oddelegowali jedną kobietę, która poszła ze mną do kasy biletowej. I tak oto skończyła się nasza krotka przygoda pt. nielegalny Tybet. Nie tym razem. Artur, ja naprawdę nie wiem, jak Wam się to udało?
Wieczorem razem z Carlosem pojechaliśmy 32-godzinnym pociągiem do Pekinu, ale myślami byliśmy już pod Szanghajem, w polskim domu :)