{joomplu:2367}Nasza podróż już kilka razy pokazała nam, że to, co widzimy wcale nie musi być tym, czym nam się wydaje i zwykle tym nie jest. O tej zasadzie jednak ciągle zapominamy i po raz kolejny dajemy się zwieść europejskiemu stylowi myślenia.
Nie ukrywam, że z pewna ulgą opuszczamy wyspę Bali i promem płyniemy na sąsiedni Lombok. Główną atrakcją Lomboku i okolic są wyspy Gili, znane m.in. z rajskich plaż i raf koralowych, miasteczko Sengigi znane jako jedna wielka imprezownia oraz wulkan Rinjani z pięknym jeziorem nieopodal szczytu.
Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie poszli pod prąd – żadna z tych atrakcji nie znajduje się w naszych planach. Piękne plaże i rafy już widzieliśmy, imprezowicze z nas słabi, a trekking na wulkan jest możliwy tylko w towarzystwie przewodnika (choć to zamierzamy jeszcze w przyszłości sprawdzić i wybrać się na szczyt samemu), przez co jest drogi, a poza tym wymaga dobrej kondycji fizycznej, której akurat nie mamy. Zakotwiczamy się więc w Mataram – stolicy prowincji. Interesują nas raczej wioski i mniej znane zakątki wyspy, do których mamy zamiar dotrzeć motorem.
W momencie, w którym wypożyczamy skuter, zaczyna padać deszcz, a po minucie już leje jak z cebra. Czekamy aż się przejaśni dobra godzinę, a tu cały czas leje… cóż w końcu jest pora sucha. Anomalie pogodowe uprzykrzają życie nie tylko w Europie. Czyżby faktycznie zmieniał się klimat?
Kiedy tylko deszcz ustaje pędzimy skuterem na południowy wschód wyspy, w stronę wioski rybackiej Bangko-Bangko. Widoki po drodze są niesamowite: lazurowy kolor morza, kolorowe łodzie rybackie, biały piasek, gęste, zielone lasy i małe wioski. Droga jest jednak pełna niebezpieczeństw nie tylko ze względu na dużą ilość ostrych zakrętów, ale z powodu licznych samobójców – kurczaków i kogutów, nie wspominając o kozach. Kiedy tylko widzą nadjeżdżający skuter natychmiast pędzą wprost pod jego koła. Jaka myśl rodzi się w głowach tych zwierząt, że tak szaleńczo rzucają się pod koła pojazdów – nie mam pojęcia. Na szczęście nie udało nam się pozbawić życia żadnej z tych istot, choć kilka razy było naprawdę blisko.
Po drodze naszą uwagę przykuwają dziwne maszynerie ustawione przy niektórych domostwach. Zatrzymujemy się przy jednej z nich i przyglądamy się z bliska, coś takiego widzimy po raz pierwszy w życiu. Dziwne metalowe beczółki ustawione w kilku rzędach, bezustannie obracają się jak szalone. Góry rudej gliny i doły wypełnione mętną wodą o czerwonym kolorze, każą nam sądzić, że są to małe, przydomowe wytwórnie cegieł. Widocznie miejscowa ludność postanowiła zmienić drewniane chaty na murowane domy. Faktycznie, machina stoi zaraz obok domu z cegieł, który jeszcze nie jest skończony. Logika nam podpowiada, że tu po prostu robi się cegły.
Szkoda, że nie udaje nam się wypytać o szczegóły, bo bariera językowa jest tym razem nie do pokonania. Pracujący przy tych tajemniczych maszynach mężczyźni mówią dialektem, a i tak po indonezyjsku potrafimy tylko się targować i zamówić posiłek. Proces wyrobu cegieł pozostaje dla nas tajemnicą. Trudno. Nie poświęcamy im więc większej uwagi.
W samo południe docieramy do wioski rybackiej, która jest kompletnie opustoszała. Nic w tym dziwnego – jest taki upał, że mieszkańcy pochowali się w bambusowych, przewiewnych chatach. Tuż przy plaży, pod drewniana wiatką, grupa rybaków odpoczywa po porannym połowie. Jedni śpią, niektórzy reperują sieci, a inni grają w domino. Ogólnie panuje atmosfera popołudniowej sjesty. Tylko my, jak opętani, biegamy z aparatami miedzy kolorowymi łodziami rybackimi i pstrykamy zdjęcia.
Są rybacy, są łodzie, są sieci, są też i ryby. Stajemy przed stosem srebrnych makreli z porannego połowu i od {joomplu:2369}razu przychodzi nam ochota na świeżą, smażoną rybkę. Kupić – żaden problem, ale nikt nie może zrozumieć, że my ją chcemy wypatroszoną i usmażoną. Ja poddaję się już po pięciu minutach bezowocnych pertraktacji, ale Andrzej zawziął się i postanawia dopiąć swego. Próbuje różnych środków: na początek tylko prosty zestaw słów „ryba” i „smażyć” w języku indonezyjskim, potem to samo, ale ”dużymi literami”, następnie dołącza do tego gestykulację, a wreszcie odgrywa scenkę jak to niby patroszy tę rybę i ją smaży. Scence towarzyszy cała gama dźwięków i odgłosów, szczególnie odgłos patroszenia ryby robi wrażenie i jest bardzo sugestywny. Próżny trud. Rybak tylko tępo patrzy na nas i niepewnie potakuje głową, ale nic z tego nie rozumie.
Wreszcie przychodzi wybawienie w postaci żony rybaka, która od razu rozumie o co chodzi. Trzema zgrabnymi ruchami czyści rybę i nawet ją filetuje, przy czym przed każdym cięciem noża patrzy na nas pytająco czy o to właśnie nam chodzi. Tak, właśnie o to nam chodzi proszę Pani! Chwilę później jemy usmażoną rybkę. Bez żadnych marynat, farszy czy przypraw… tylko solona, świeża ryba – delicja! Jej smaku nie da się opisać, jest przepyszna.
Brzuchy napełnione i można ruszać w dalszą drogę. Zatrzymujemy się jeszcze przy wyjeździe z wioski, gdzie chłopcy bawią się w bajorku miniaturkami łodzi rybackich, jakimi pływają ich ojcowie. Chłopcy są pochłonięci zabawą i chyba wiemy już kim chcieliby być w przyszłości…
Jedziemy jeszcze zobaczyć ten klif, który miał być atrakcją dnia, a w sumie zrobił na nas średnie wrażenie, zwłaszcza po emocjonującej wizycie w wiosce rybackiej. Droga powrotna do Mataram to znów zakręty, kurczaki i te dziwne ceglarnie.
Wieczór spędzamy w towarzystwie naszych sąsiadów – pary Węgrów, doświadczonych podróżników. Bardzo szybko znajdujemy wspólny język i z zapartym tchem słuchamy ich opowieści o kilkumiesięcznej autostopowej podróży po Afryce. Niestety, rano nasi Węgrzy wyjeżdżają i trochę nam z tego powodu smutno, bo tak doborowego towarzystwa już dawno nie mieliśmy (ostatnio w Banyuwangi :) )
Naszym nowym sąsiadem jest Henry, który pochodzi z Francji i jest naszym rówieśnikiem. Postanowił osiedlić się na jednej z małych wysp w południowo-zachodniej części Lomboku, dokładnie tam, gdzie byliśmy poprzedniego dnia. Henry opowiada nam ciekawe historie o życiu wśród miejscowej ludności. Czasem jest zabawnie, a czasem przerażająco, bo znów uświadamiamy sobie jak wielkie są różnice w postrzeganiu świata i jak wielka przepaść kulturowa nas dzieli od mieszkających tu ludzi.
Nasz sympatyczny sąsiad opowiada nam też o problemie, który pojawił się jakiś czas temu. To gorączka złota. Miejscowi drążą w górach tunele, aby wydobyć skały, w których uwięzione są grudki złota. Z kolei proces wydobywania cennego kruszcu z kawałków skał jest nieco skomplikowany. Henry zaczyna nam cały ten proces opisywać. Mówi o dziwnych machinach, wirujących beczółkach, produktach ubocznych, gliniastej wodzie… wreszcie jak piorun uderza w nas myśl, że to co widzieliśmy to nie prywatne ceglarnie tylko maszyny do oddzielania złota od skały!
Po raz kolejny w tej podróży daliśmy się zwieść naszej europejskiej logice. Henry jednak pociesza nas, że i tak nieźle kombinowaliśmy, bo jego znajoma myślała, że to przydomowe pralnie…