Po naszych rowerowych doznaniach z Tajlandii mieliśmy strasznie zaostrzone apetyty na Laos. W 2009 roku, gdy pierwszy raz do niego zawitaliśmy „przelecieliśmy” główne atrakcje kraju i było ciekawie, ale bez szału. Kraj przyjazny dla turysty, ludzie tym bardziej – mocno zrelaksowani. Czasami marketing turystyczny przewyższał potencjał regionu i to pozostawiało pewien niesmak. Czego jednak się spodziewać – nie wysililiśmy się za bardzo, może poza jednym wyjątkiem, więc i nasze wspomnienia są umiarkowane. Tym razem postanowiliśmy, że „przejedziemy Laos z fantazją”.
Zaczęliśmy realizację naszego planu już od wjazdu do kraju – przejście graniczne Mae Chan – Huay Xai to przeprawa przez Mekong. Tajowie wbili nam „exit” do paszportów, a my poszliśmy za sznureczkiem innych turystów do łódki, żeby przepłynąć rzekę. Ale jaka to była łódeczka? Wąska, ciasna, pełno ludzi i jeszcze więcej plecaków i walizek, a my z rowerami objuczonymi sakwami… Nie, to się nie uda – pomyślałem sobie, gdy mój rower był jednym kołem na łodzi, a drugim w rzece z sakwą zamoczoną do połowy. Odwrót.
Kilkanaście minut później wjeżdżaliśmy po platformie na prom cargo i parkowaliśmy rowery pomiędzy ciężarówkami przewożącymi z Tajlandii betonowe słupy elektryczne do Laosu.
– Po co te słupy wozicie do Laosu – zapytała Alicja jednego z kierowców?
– Drogę nową budują i ciągną linię elektryczną równolegle do niej – odparł uśmiechnięty Taj i poprosił o zdjęcie z Alicją.
– No problem! – odparłem i pospiesznie wyciągnąłem sprzęt. Kierowca tak samo pospiesznie chował swój wywalony brzuch zapinając dolne guziki koszuli. Na zdjęciu trzeba wypaść jak najlepiej, nie? :)
Rząd turystów przy okienku wizowym w Huai Xai wskazywał na to, że można się w tej miejscowości spodziewać słynnych laotańskich bagietek. To pierwszy raz od Australii, kiedy smakujemy wytęsknionego pieczywa o właściwym i znanym nam z domu smaku. Zdecydowanie przyznać trzeba, że to najlepsza rzecz jaką Francuzi po sobie w Laosie zostawili (chyba już to kiedyś pisałem?!)
Nowa droga – myślę sobie przełykając końcówkę bagietki z serem, masłem i kurczakiem. Którą drogę on miał na myśli? Następne pół dnia spędziliśmy na robieniu rozeznania w temacie drogi na północ, która nas interesowała. Odpowiedzi były różne: nie ma, nie da się, niebezpiecznie, nie na rowerach, znowu nie da się. Można (ooo, coś się dzieje!), ale tylko łódką w górę rzeki (taaa…). Kilkanaście map jakie znaleźliśmy wskazywały faktycznie, że drogi nie ma, ale są pozaznaczane miejscowości, czyli ludzie jakoś muszą się tam przemieszczać.
Internet. Blogi – ktoś musiał napisać jakąś relację – nic. Fora podróżnicze – cisza, zero odpowiedzi na pytania. Hmm.. ale mamy fantazję, co? W końcu przypomniało nam się forum motocyklowe, o którym w Pakistanie wspominał nam pewien motocyklista z Nowej Zelandii. Wynik: very rought dirt track – dry season only (bardzo trudny trakt – tylko w porze suchej). Google Earth utwierdza nas w przekonaniu, że coś tam faktycznie jest – od czasu do czasu widać cieniutką żółtą niteczkę, która przecina dżunglę, aby po chwili znów się w niej z powrotem zanurzyć. To daje nam nadzieję. Pozostaje jeszcze tylko jedno pytanie – bezpieczeństwo.
Złoty Trójkąt, to region, który rządzi się swoimi prawami. Artykuły z prasy siały duży niepokój – plantacje maku, transporty opium, przemyt, nielegalne wytwórnie metaamfetaminy i pigułek yaba, kilka morderstw w tym jedno dość spektakularne, bo na załodze chińskich statków pływających Mekongiem. Do tego przekupione władze i… włos jeżył nam się na karku, więc szybko przestaliśmy czytać. Jedna pozytywna myśl wypływająca z tych tekstów – nie wspominają o niechęci do turystów, nikt nie został porwany. To raczej tylko rozgrywki lokalne. Urodziło się jednak kolejne pytanie – a może dlatego, że tam turyści nie jeżdżą? Brak odpowiedzi.
Starszy rowerzysta z Irlandii, który od kilkudziesięciu lat mieszka w Złotym Trójkącie po tajskiej stronie powiedział: I don’t recommend. There is nothing to see. You’d better go to Luang Namtha and bike around the villages there. Golden Triangle is like Kurdistan – very dangerous. (Nie polecam. Tam nie ma nic ciekawego do zobaczenia. Lepiej jedźcie do Luang Nam Tha i pojeździjcie rowerami po pobliskich wioskach. Złoty Trójkąt jest jak Kurdystan – bardzo niebezpieczny.)

W tym momencie popatrzyliśmy się z Alicją nawzajem na siebie i stwierdziliśmy, że to nie ma sensu. Kurdystan iracki jak i turecki to jedno z bardziej przyjaznych miejsc, w których byliśmy, a wszyscy będą nam wciskać jakiś medialny bełkot, którym są pojeni. Jedziemy. Bez napinki, bez presji. Jak będziemy czuć, że jest coś nie tak, to damy dyla i zawrócimy. Nie będziemy zgrywać wariatów, którzy mają jeden cel – przebić się szlakiem narkotykowym na drugą stronę gór do regionu Luang Namtha. Tak, chcemy adrenaliny, chcemy dobrze się bawić – to prawda. Chcemy jednak też zapamiętać Laos jako przyjazny nam kraj z jeszcze przyjaźniejszymi ludźmi. Taki był plan…
W takim razie powodzenia zycze i czekam na zdjecia z tego pieknego nieodkrytego regionu:)
z tą „fantazją” zabrzmiało lekko buńczucznie. Wam fantazji kurde nie można jednak odmówić. czekam na relację! czekam bardzo :)
Dlaczego buńczucznie?
odczułam to tak jakby inni podróżowali bez fantazji/gorzej gdy wybierają standardową trasę po laosie
Nie wiem, co mam Ci na to napisać. Nie chce mi się za bardzo wdawać w tę dyskusję, ale zapewniam Cię, że nawet w zawoalowany sposób nie zamierzałem oceniać tego, jak i gdzie ktoś inny podróżuje. Raczej odnosiło się to do naszej wcześniejszej podróży po Laosie, którą odbyliśmy dość standardowo, ale też nie oceniałbym czy to było złe czy dobre. Tak było i już.
Jeśli jednak czujesz się urażona lub obrażona – przepraszam Cię za to.
Napięcie rośnie!
„I tak oto został napisany ostatni post na blogu, potem ślad po nich zaginął…”
Trzymam kciuki!!! Nie dajcie się lokalesom z pukawkami ;)
Jak ma być tak jak w Kurdystanie tureckim, będziecie ok. To jedno z najlepszych miejsc w jakich byłem:)
Nie mogę się z Tobą nie zgodzić ;)
No to teraz napięcie rośnie :)
… jestem z Wami od niedawna, mam niedosyt, wpis się zakończył i normalnie będę się martwił…
pozdrawiam
Żądam relacji! :-))))
Dobrze, dobrze, trzymajcie w napięciu;)
Brawo!!! To mi się podoba :-)))
Mae Chan/HuayXai?A co sie stalo z ChianKong?District Mae Chan nie graniczy z Laosem.
Zupełnie tego nie rozumiem. Wszyscy podniecają się laotańskimi bagietkami, gdy te są zwyczajnie słabe. Być może dlatego, że to taki odpoczynek od azjatyckiej kuchni, ale obiektywnie oceniając, laotańskie bagietki to kapcie i nie mają nic wspólnego z przepysznymi francuskimi pierwowzorami. A jak na azjatyckie standardy bagietkowe to naprawdę dobre bagietki są dopiero w Kambodży.
Musimy Ci przyznać rację. Nijak tym bagietkom do ich oryginalnych odpowiedników, ale jak zwykle wszystko jest subiektywne. Szczególnie zaś ocena tego, czego nie można było posmakować przez ostatnie 10 miesięcy…