Ania i Kuba Urbańscy to ludzie, którzy twierdzą, że Papua to ich miejsce na Ziemii. Mimo, iż jest prawie na drugim końcu świata jeżdża tam co roku i za każdym razem, coraz głębiej, acz stopniowo zagłębiają się w kulturę, religię i wierzenia ludzi, którzy tam żyją. O wielu Papuasach mogą powiedzieć, że stali się ich przyjaciółmi, co jest zdecydowanie unikalne, jeśli chodzi o relacje turysta-tubylec.
Dlaczego Papua jest najważniejsza? Przypadek? Miłość od pierwszego wejrzenia? Jak to się zaczęło?
Można powiedzieć, że od początku byliśmy Papuą zauroczeni, ale zakotwiczyliśmy tam po kilku ładnych latach jeżdzenia po świecie – nie był to bez wątpienia przypadek. Było pięknie, dziko, z dala od turystów, zupełnie inaczej. Ujęli nas ludzie i ich niesamowita kultura – zupełnie oderwana od rzeczywistości XXI wieku. I to dla tych ludzi tam jeździmy – zabytków w Papui raczej nie ma, przyroda i klimat są wyjątkowo wredne.
Oczywiście jest na Papui sporo niesamowicie pięknych miejsc, ale najważniejsi są pod każdym względem ludzie. Im częściej tam wracamy, tym bardziej mamy po co wracać, a każdy wyjazd rodzi pomysły na co najmniej kilka kolejnych. Za kazdym razem poznajemy nowych ludzi, lepiej poznajemy ludzi, których już znamy – szefów klanów, starszyznę wioskową, wodzów i oficjeli. Dzięki tym kontaktom jesteśmy wpuszczani tam, gdzie nie mają wstępu inni. I to nas ciągnie.
Pamiętam Wasze zdjęcia na wystawie podczas krakowskich 3 Żywiołów. To był rok bodajże 2009 i zdjęcia zebrane z Waszych trzech wyjazdów na Papuę. Głównie ludzie właśnie… ale ludzie na tych zdjęciach wydali mi się jacyś tacy naturalni. Nie pozowali? Jak to zrobiliście? Mówicie, że wracacie w odwiedzone już miejsca, więc może to klucz do sukcesu? Budujecie zaufanie? Oni się przyzwyczajają i wtedy łatwiej?
Przede wszystkim nie traktujemy robienia zdjęć jako celu naszych wyjazdów, nie planujemy przywiezienia konkretnych kadrów. Fotografowanie jest niejako wtórne do naszych kontaktów z ludźmi. Oczywiście jeździmy objuczeni kilkunastoma kilogramami sprzętu fotograficznego, ale jeździmy tam przede wszystkim dla ludzi. Fascynuje nas ich kultura, wierzenia, obrzędy i niesamowita, niezwykle głęboka wiedza o świecie. I ci ludzie to chyba podskórnie czują – Papuasi są mistrzami w wyczuwaniu intencji obcych – trudno się dziwić, jeszcze kilkanaście, a z pewnością kilkadziesiąt lat temu ta umiejętność warunkowała przetrwanie. Może dlatego na ogół szybko nawiązujemy kontakt i zaskarbiamy sobie ich zaufanie i przychylność. Oni doskonale wiedzą, że nie traktujemy ich przedmiotowo, jako jakiejś egzotycznej dekoracji, kolejnego punktu programu do zaliczenia. To są normalni ludzie, którzy prowadzą normalne życie, tyle że jest ono totalnie odmienne od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.
Nie da się ukryć, to że wracamy pomaga, mamy tam swoich znajomych, przyjaciół, ludzi którzy za nami tęsknią, na pewno dzięki temu jest łatwiej, zwłaszcza kiedy docieramy z nimi, w nowe dla nas miejsca. Ale tak naprawdę to kwestia wyczucia, taktu, szacunku i pewnej wrażliwości – akurat te zdjęcia, o których wspominasz zrobiliśmy w miejscach, w których byliśmy po raz pierwszy, czasem dzień, czasem kilka dni, ale na ogół zaledwie kilka godzin. Spora część tych zdjęć powstała w trakcie ceremonii, kiedy ludzie skupiali się na tym, co najważniejsze, a na nas nikt nie zwracał uwagi.
Mamy zasadę, nigdy nie robimy zdjęć na siłę i od razu – dajemy sobie, a przede wszystkim ludziom, do których przyszliśmy czas. Zawsze tyle czasu ile potrzeba, a że czas w Papui płynie inaczej, niekiedy robimy zdjęcia rok, dwa, czy pięć lat później. Czasami nie robimy ich wcale. Na ogół nie żałujemy.
Warto pamiętac o tym, że z okiem przyklejonym do wizjera aparatu często nie dostrzega się tego, co najciekawsze, gubi kontekst, detale, nie mówiąc już o tym, że utrzymuje się dystans do ludzi, zamiast go niwelować. To z pewnością nie pomaga, budzi (poniekąd słusznie) uśmiech politowania u miejscowych, sprawia, że zaczynają zachowywać się nienaturalnie.
No dobrze, a czy Wy mając tyle wrażliwości i empatii, jesteście w stanie zauważyć, że Papuasi z miejsc, gdzie turyści docierają częściej, są jednak już w jakiś sposób zmienieni, rozpuszczeni? Proszą o pieniądze? Jeśli tak, to jaki macie do tego typu zachowań stosunek?
Tak, oczywiście. Turyści zmieniają Papuasów, chociaż warto zaznaczyć, że ze względu na znikomą liczbę turystów w Papui, jest to zjawisko marginalne – organiczające się na dobrą sprawę do kilku (dosłownie kilku) miejsc w Dolinie Baliem, nad Jeziorem Sentani i kilku wiosek na południu. Papuasi mający styczność z turystami są przede wszystkim zblazowani – odgrywają swoją rolę (tu trzeba przyznać, że bardzo sugestywnie i przekonywająco – są wyśmienitymi aktorami) – zachowują się tak, by wyjść naprzeciw oczekiwaniom turystów. Niestety w przeważającej liczbie wypadków są to oczekiwania toporne i prymitywne – ukształtowane stereotypami. Papuasi opowiadają o obcinaniu głów, kanibalizmie, prężą koteki, świecą gołymi tyłkami, kobiety kręcą nagimi biustami, robią rzeczy, których w innych okolicznościach żaden Papuas by nie robił (w każdym razie nie w takiej formie) ale jest dziko, egzotycznie, hałaśliwie i ekstremalnie – działa. A jak turyści sobie pójdą Papuasi oddychają z ulga, zakładaja dźinsy, okulary przeciwsłoneczne, wsiadają na schowane za słomianą chatą motory i jadą sobie kupić fajki i chińskie zupki w najbliższym sklepie. Dla nich to praca, dużo bardziej intratna niż grzebanie drągiem w polu. Tak też do tego podchodzą, a niesmak i poczucie zażenowania kompensują pieniądze. Na szczęście dorośli zachowują dystans.
Gorzej jest z dziećmi. Turyści kształtują u nich postawę roszczeniową – rozdawnictwo cukierków, długopisów rodzi, poniekąd uzasadnione oczekiwania, że każdy biały jest frajerem rozdającym niepotrzebne rzeczy (mister bolpen! mister bąbą!). Biali mają bowiem mnóstwo rzeczy zbędnych – Papuasi raczej nie znają zbytku – przez tysiące lat ich kultura podporządkowana była walce o przetrwanie – liczyło się tylko to, co niezbędne by przeżyć.
Czasami też idą o krok dalej i proszą o pieniądze. Czysty pragmatyzm. Pieniądze sa lepsze od rzeczy, które na ogół przynoszą biali, bo można za nie kupić jedzenie i tytoń, czyli to co rzeczywiście potrzebne i ważne…
Przez to wszystko zdarza się czasami, że musimy przy pierwszym kontakcie „prostować” ludzi – na szczęście na ogół wystarczy porozmawiać z kimś ze starszyzny – tu niesamowicie przydaje się znajomość indonezyjskiego. Krótka rozmowa o ogólnej „dupie Maryni” pozwala bardzo szybko wejść na zupełnie inny stopień zażyłości – przestajemy być biali, stajemy się zwykłymi ludźmi. Podejrzewam, że gdybyśmy palili szło by to jeszcze szybciej.
Na ogół nie ma problemu, szukamy bowiem miejsc, w których turystów nie ma, miejsc z punktu widzenia osoby chcącej ustrzelić fotkę z odzianymi w pióra dzikimi kanibalami całkowicie nieatrakcyjnych. Takie miejsca są najciekawsze – bo najbardziej autentyczne. W wioskach turystycznych funkcjonujemy na innej zasadzie – np. do Jiwiki dostarczaliśmy przez pewien czas pocztówki, które rodzina Yalego Mabela sprzedawała turystom…
Wy też organizujecie wyjazdy na Papuę i teraz zastanawiam się, jakie jest podejście Waszych klientów do tego, co zastają. Pokazujecie im to, czego oczekują, czy raczej rozczarowują się „nudną Papuą”, gdzie życie toczy się powoli i bez turystycznych fajerwerków? A może znajdujecie jakiś zgrabny balans pomiędzy oczekiwaniami a nieturystyczną rzeczywistością?
Relacje z pobytu w Papui, z jakimi stykamy się w sieci i prasie niestety na ogół koncentrują się na przeżyciach związanych z pobytem w Cepelii. Szkoda. Papua jest naprawdę ciekawa. Szanujemy ludzi, którzy zdecydowali się z nami pojechać, szanujemy też ich pieniądze – dlatego staramy się pokazać im Papuę taką, jak jest naprawdę, autentyczną, bez ściemy. Początkowo budzi to pewne rozczarowanie, sceptycyzm, ale później wciąga – mamy bardzo wysoką skutecznośc w zarażaniu ludzi Papuą, większość z nich tam wraca, lub przynajmniej bardzo chce wrócić.
Powiedzmy sobie szczerze, dzicy kanibale na Papui są i jeszcze pewnie będą. Ale nie tam, gdzie jeżdżą turyści. Papuasi są sprytnymi koniunkturalistami, wiedzą kiedy, co i w jaki sposób sprzedać. Ludzie pytają o kanibalizm, jest kanibalizm, chcą łowców głów, są łowcy głów. Turyści z dreszczykiem emocji biorą mrożące krew w żyłach wywody na serio, fakt, że Papuasi są w tym nieźli, ale z drugiej strony sprzedają swoje historie pod przykrywką egzotyki. W celu uzyskania wiarygodności wystarczy wsadzić sobie kieł świni do nosa, posmarować twarz sadzą i wystarczy.
My staramy się dodać do tego kontekst – oczywiście obowiązkowym punktem każdego wyjazdu jest wizyta w Cepeliowskiej wiosce, gdzieś w rejonie Kurulu lub Jiwiki – ale mówimy wprost, że to inscenizacja i szopka. Świetnie zrobiona, papuaskiej „cepelii” nie można odmówić estetyki – zaaranżowane pokazy są na ogół niezwykle widowiskowe i barwne. Ale w takiej formie są kompletnie sztuczne.
Zabieramy ludzi do mumii – pokazujemy obwiązaną drutem, obklejoną taśma izolacyjną i wysmarowaną pastą do butów Kiwi mumię Wimintoka Mabela w Jiwice, ale potem jedziemy do wioski, której mieszkańcy chodzą w obszarpanych szortach i zjechanych, spłowiałych koszulkach zespołów deathmetalowych z pomocy misjonarskiej, ale mają prawdziwą mumię, za pośrednictwem której rozmawiają z przodkami. Tej mumii nikt nie wyciąga na zawołanie przed chatkę. Prawdziwą Papuę można znaleźć w najmniej oczekiwanych miejscach. Sztuczną wszędzie, wystarczy zapłacić.
Dobra, zmieńmy temat. Mówiliście, że klimat w Papui jest szczególnie wredny dla człowieka. Jak radzi sobie z nim sprzęt foto? Zabezpieczacie go jakoś specjalnie udając się w wilgotną gęstwinę dżungli?
To fakt, że klimat potrafi dać się we znaki nie tylko ludziom. Upał i koszmarna wilgotność robią swoje – dla sprzętu jest to cięzka próba. Bywa różnie. Papua zabiła lusterko w naszym aparacie analogowym. Zrobiliśmy kilka rolek filmu, zastanawiając się czemu aparat wydaje taki dziwny odgłos. Okazało się, że lusterko nie podnosiło się do końca i na wszystkich zdjęciach był czarny pasek i refleksy. Wilgoć jest wszędzie – śniedzieją od niej styki, od temperatury wysiadają baterie i akumulatorki. Rano, zwłaszcza w górach, gdzie noce są chłodne wszystkie soczewki (łącznie z tymi wewnątrz obiektywów) zachodzą mgłą.
Torba fotograficzna z pokrowcem przeciwdeszczowym jest niezbędna – ale nie może być zbyt szczelna – jeśli zamkniemy, delikatnie chociaż wilgotny sprzęt w szczelnej torbie – katastrofa jest murowana – torba zmienia się w łaźnię parową a para przenika wszędzie, nawet przez najlepsze uszczelki. Pochłaniacze wilgoci działają do pierwszego razu i pierwszego otwarcia – potem chłoną wilgoć z powietrza i stają się bezużyteczne.
Ratunkiem jest to, co na szczęście mamy przy sobie zawsze i w nieograniczonych ilościach, czyli ryż. Jeśli sprzęt jest tylko zawilgocony można go osuszyć dzięki higroskopijnym właściwościom ryżu. Suszymy nad ogniskiem bawełnianą koszulkę, studzimy, zawijamy w nią sprzęt wkładamy do hermetycznego worka kajakowego z 2-3 garściami wyprażonego na patelni ryżu. Po 15-20 minutach powtarzamy całą zabawę (łącznie z suszeniem koszulki). Po kilku cyklach sprzęt jest suchy, a co ważne ryż nadaje się do dalszego użytku, bardziej zgodnego z pierwotnym przeznaczeniem.
Problemem, którego nie przewidzieli producenci sprzętu są też repelenty na komary … nasz pot. Od potu spływającego z czoła i rąk rdzewieją i śniedzieją śrubki i styki, a spływający z potem DEET (czyli składnik aktywny repelentów, i póki co jedyna znana ludzkości substancja skutecznie odstraszająca komary) znakomicie rozpuszcza farby, którymi nadrukowane są napisy na sprzęcie i obiektywach. Rezygnować z DEET zdecydowanie nie polecamy – z dwojga złego malaria jest dużo gorsza od pozbawionej napisów puszki aparatu. Warto mieć chustkę na głowę i opaski na nadgarstki powstrzymujące powódź potu… Pot, wilgoć, DEET i temperatura wykańczają też gumowe elementy obudowy aparatu – guma sztywnieje i pęka, odklejają się okładziny uchwytów, osłony wizjerów itp. Na szczęście bez nich da się robić zdjęcia.
Olbrzymią niedogodnością jest oczywiście kwestia baterii, ich pojemność drastycznie spada – do prądu dostęp jest na ogół, łagodnie mówiąc mocno ograniczony. W praktyce oznacza to, że czasem przez tydzień, czasem dłużej nie ma szansy na zasilanie. Ładowarki słoneczne w dżungli się nie sprawdzają, zwłaszcza podczas trekkingu – na dno lasu docierają znikome ilości światła – ładowanie trwa wieki (podobnie zresztą jak złapanie sygnału GPS i telefonu satelitarnego), z kolei dźwiganie generatora jest dosyć uciążliwe, to spory koszt i minimum 2 tragarzy ekstra. Innymi słowy trzeba wziąć ze sobą bardzo solidny zapas baterii do aparatów i lamp błyskowych oraz równie solidny zapas dysków do backupu i kart. Dyski wozimy w starej puszce po czekoladkach wyłożonej gąbką.
Żeby nie być całkowicie zależnym od elektroniki, warto zabrać ze sobą aparat analogowy, najlepiej z mechanicznym naciągiem i możliwością ręcznego podnoszenia lustra – oprócz cyfrówki i kamery wozimy zawsze analogową Mamiyę i zapas czarno-białych filmów.
To wszystko brzmi dość poważnie, a Wy macie już sporo doświadczenia w trudnym terenie. Są i efekty – opowiedzcie coś o Waszej nagrodzonej na ostatnich Kolosach wyprawie w głąb papuaskiej dżungli.
Był to projekt, do którego przygotowywaliśmy się od kilku lat. Pierwszy raz mieliśmy kontakt z Korowajami w 2006 roku, za krótko i za blisko cywilizacji by się nasycić. Wiedzieliśmy, że w głębi terytorium, z dala od dużych rzek, żyją klany, które nie miały kontaktu ze światem zewnętrznym. Dzieliło nas od nich zaledwie kilkanascie kilometrów, ale w tamtych realiach oznacza to przejście przez tereny kilku klanów, niekoniecznie przyjaznie nastawionych. W 2009 roku weszliśmy już głębiej w dżunglę, dalej od wsi Mabul, na skraj terytorium Korowai Batu – wyjazd był bardzo owocny – poza tym, że Kuba złapał malarię, udało nam się nawiązać kontakt z przedstawicielami klanu Korowai Batu. Po indonezyjsku nazywają ich Korowai Dalam – „Korowajowie z głębi” – ludzie, którzy rzadko kiedy opuszczają terytorium swojego klanu – żyjąc tym, co rodzi okoliczna dżungla. Wiedzieliśmy, że możemy wrócić – okazja trafiła się dwa lata później – Papua uczy cierpliwości. Musisz pogodzić się z tym, że jeśli nie uda Ci się czegoś zobaczyć teraz, możesz czekać na właściwa okazję kilka lat.
W lutym 2011 roku ruszyliśmy tam z ekipą filmową – i weszliśmy w sam środek – w jedną z ostatnich enklaw Neolitu. To chyba najbardziej niesamowita rzecz, jaką do tej pory przeżyliśmy. Wybraź sobie, że idziesz wąską, niknącą co chwila w gęstych zaroślach i wodzie ścieżką. Otacza cię potężny las – jest ciemno i mokro, o obecności ludzi świadczą tylko znaki zostawione przez myśliwych, niektóre całkiem subtelne, trudne do zauważenia – nadcięte gałązki, zaczepione w gałęziach źdźbła trawy, plecionki z ratanu, inne mocniejsze i bardziej wyraziste – świńskie czaszki zatknięte na drągach. Idziesz taki brodząc po pół łydki w błocie, lub w wodzie. Dzień, dwa, trzy. Co pewien czas zapach dymu mówi ci, że mijasz kolejne, ukryte gdzieś w lesie obozowiska. I w pewnym momencie ściana lasu się otwiera – przed tobą roztacza się przesieka – polana o średnicy kilkuset metrów, pełna powalonych wielkich drzew. Takich, jak te które mijałeś przez ostatnie kilka dni, zastanawiając się jak obejść ich wielkie korzenie.
Patrzysz na kikuty pniaków, z charakterystycznymi nacięciami i uświadamiasz sobie, że żylasty dziadek, który wychodzi ci na spotkanie z przewieszoną przez ramię kamienną siekierą, kilka lat temu przy pomocy tej siekiery wyciął połać lasu. Zostawiając na środku 20-metrowej wysokości drzewo, na którym zbudował bez kawałka metalu dom. W tym momencie czujesz się, z tymi swoim pokracznymi butami, toną elektroniki, aparatami, szwajcarskim scyzorykiem i repelentem na komary jak skończony prymityw. W jednym z najmniej przyjaznych, najbardziej malarycznych zakątków świata o najbardziej parszywym klimacie, jaki można sobie wyobrazić, żyją ludzie, którzy znają świat od podszewki, dysponujący niesamowitą, przekazywaną z pokolenia na pokolenie wiedzą o przyrodzie. Ludzie niesamowicie wrażliwi, którzy w mgnieniu oka rozpoznają twoje zamiary, czytają w twoich myślach. Mieliśmy szczęście poznać tych ludzi i możemy powiedzieć, że się z nimi zaprzyjaźniliśmy. To chyba najwspanialsza rzecz, jaka nam się tam przydarzyła – kontakt z ludźmi, dla których byliśmy pierwszymi białymi, jakich widzieli.
Teraz, z perspektywy czasu zastanawiamy się, jak oni odebrali nas, musieliśmy sprawiać wrażenie kompletnie bezbronnych i nieporadnych dziwaków, którymi musieli się zaopiekować.
Zobaczyliśmy kawałek ich życia, rzeczywistości która odchodzi w niepamięć, a która jeszcze kilkadziesiąt lat temu była udziałem większości rdzennych mieszkańców Papui. Nasz pobyt skończył się jednak dosyć brutalnie, przerwał go wybuch konfliktu między klanami i małą wojną plemienną. I wtedy uświadomiliśmy sobie, że tak naprawdę być może nigdy nie powinno nas tam być.
Planujecie wydać jakiś album fotograficznyc poświęcony Papui? Materiału macie na pewno już mnóstwo, tylko pytanie, czy byłoby zainteresowanie ciągle jednak tak mało dostępnym zakątkiem globu? Czy w ogóle myślicie o jakiejś formie zarabiania na fotografiach, które przywozicie?
Materiałów mamy rzeczywiście mnóstwo – niestety gorzej z czasem, żeby się tym wszystkim zająć. Chcielibyśmy kiedyś wydać albumy poświęcone Papui i zbiór reportaży. Ale nie chcemy wypuszczać lipy. To takie nasze dalekosiężne marzenie – powoli nad tym pracujemy, porządkujemy notatki, zdjęcia dojrzewają na twardych dyskach – chcemy, żeby album był dopieszczony i uzupełniony rzetelnymi komentarzami. Ale przed nami daleka droga.
Na pewno chcielibyśmy wydać album z fotografią czarno-białą, poza tym mamy materiał na album etnograficzny poświęcony plemieniu Korowai, ich kulturze i życiu codziennemu. W pewnym momencie byliśmy już bliscy podpisania umowy na album, ale kiedy wydawca przedstawił nam warunki nie wiedzieliśmy czy śmiać się, czy płakać.
Co do zainteresowania, pewnie znaleźliby się chętni – to ciekawy, egzotyczny i bardzo mało eksploatowany rejon świata, a my potrafimy o nim opowiedzieć sporo ciekawych rzeczy. Trzeba tylko powiedzieć ludziom, że gdzieś na drugim końcu świata, jest coś takiego jak Papua.
Co do życia z fotografii…. mamy ten komfort, że żyjemy z czegoś zupełnie innego. Ludzie zajmujący się „fotografią podróżniczą” robiący skądinąd świetne zdjęcia, kombinują, jak mogą – prowadzą warsztaty, wyjazdy plenerowe, wydają poradniki fotografowania w podróży, zarabiają na reklamach na swoich blogach i artykułach sponsorowanych – ale nie żyją ze sprzedaży zdjęć.
Piszemy o Papui artykuły, reportaże, czasami sprzedajemy je ze zdjęciami – opublikowaliśmy kilkanaście tekstów o Papui, m.in. w National Geographic Polska, Focus oraz Poznaj Świat. Kilka kolekcjonerskich odbitek na barycie z papuaskiego cyklu Ani „Fantomy. Fantasmagorie.” trafiło do prywatnych kolekcji – w sumie, przez te 7 lat może zebrałoby się za to wszystko tyle, że starczyłoby na bilety do Papui… w jedną stronę, no może w dwie.
Trochę mało motywujące jest to co mówicie. Dorabianie na blogu, warsztaty, artykuły sponsorowane – chyba nie do końca tak wyobrażają sobie swoją przyszłość młodzi, ambitni fotografowie? Jak myślicie, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy? Ogromna konkurencja, łatwość w dostępie do dobrego sprzętu, słabe pieniądze, które płacą redakcje? A może po prostu zepsuty rynek przez byle jakie zdjęcia i reportaże wakacyjnych-podróżników, którzy wyznają zasadę: dobre i dwie-trzy stówki na boku?
Ale tak wygląda ta rzeczywistość. Ludzi z aparatem fotograficznym jest coraz więcej. Młodych i starych. Teraz wszyscy mają aparaty. Fotografia jest tania – czasy kiedy trzeba było kupować drogie klisze, poświęcać czas, pracę i spore pieniądze na ich wywoływanie bezpowrotnie minęły. Sporo amatorów, bez formalnego wykształcenia fotograficznego i z kiepskim warsztatem, robi niezłe zdjęcia. Rzadko wybitne, ale często niezłe. Na tyle niezłe, że nadają się do publikacji.
Problem w tym, że ci ludzie nie szanują swojej pracy. Przede wszystkim nie uznają fotografowania za pracę. Nie żyją z tego. Okazjonalnie sprzedają zdjęcia i nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby się z tego spróbować utrzymać. Są gotowi sprzedać swoje fotki z egzotycznego wyjazdu za grosze tylko po to, by zobaczyć własne nazwisko (często przekręcone) w nagłówku gazety. W ten sposób strzelają sobie w stopę. Niestety tą samą kulą trafiają w plecy ludziom, którzy zawodowo zajmują się fotografią. W czasach kryzysu redakcje cynicznie i bez jakichkolwiek zahamowań wykorzystują łatwość w pozyskaniu zdjęć dostępnych za pół darmo.
Bardziej opłaca się zatrudnić fotoedytora, który będzie wyławiał z terabajtów plików te lepsze, niż zapłacić porządną stawkę za zdjęcia zawodowcowi. Po co przepłacać. Teoretycznie w Polsce obowiązują stawki minimalne ustalone przez ZPAF, tyle że te stawki są fikcją. Osoby, które mogą sobie pozwolić na żądanie takich stawek można policzyć na palcach. Dlatego w pewnym momencie sobie darowaliśmy. Jeśli masz sprzedać dobry temat, serię zdjęć z tekstem za kilkaset złotych, to po prostu nie warto sobie tym zawracać głowy. Do pewnego stopnia ratunkiem jest specjalizacja – trzeba znaleźć sobie niszę. Dla nas taką niszą stała się Papua – mamy potężną bazę zdjęć i jako jedni z nielicznych potrafimy je osadzić w szerszym kontekście, coś o nich opowiedzieć… Liczymy na to, że ludzie będą chcieli o Papui czytać, a póki co wracamy tam co roku i robimy swoje.
Takiej konsekwencji w działaniu Wam życzę i bardzo dziękuję za czas oraz chęci włożone w ten wywiad. Zapraszam też na stronę o Papui, którą prowadzą Ania i Jakub.
Jeśli macie pytania do naszych gości, prosimy o wpisy w komentarzach.
Rozmawiał Andrzej Budnik
Ania i Kuba Urbańscy o sobie:
Z wykształcenia jesteśmy biologami molekularnymi, ale po doktoratach rzuciliśmy naukę. Żyjemy z owadów mamy największą w Polsce komercyjną hodowlę owadów), pisania i zdjęć (Ania zrobiła dyplom z fotografii portretowej w ZPAF). Z zamiłowania i pasji jesteśmy podróżnikami, jeździmy razem po świecie od kilkunastu lat. Od zawsze fascynowały nas plemiona i tradycyjne społeczności, które przetrwały w odizolowanych rejonach świata. Podróż na Papuę, jesienią 2005 roku, była dla nas objawieniem i spełnieniem najskrytszych marzeń – od tego czasu wracamy tam co roku, by dokumentować odchodzące w niepamięć kultury i ich sztukę.
Świetny wywiad!
grauluję i pozdrawiam!
Niesamowicie wciągający wywiad – dawno nie czytałam tekstów o tematyce podróżniczej z takim zaciekawieniem. Congrats!!!
mądrze prawi…
Bardzo ciekawy wywiad z ludźmi z prawdziwą pasją, a nie z postawą roszczeniową, że mam bloga, to niech mi płacą, a niby za co? Chcesz prowadzić bloga, to prowadź, ale nie myśl, że jak napiszesz parę historyjek o jedzeniu zupy z psa albo jeżdżeniu rowerem wzdłuż Azji, to nagle ktoś nakręci o tym film, a ty wydasz bestsellerową książkę o podbojach świata.
Szukasz zaczepki? Sorry, nie tym razem…
Pytanie do Ani i Kuby: Ciągle się zastanawiamy, czy nie większą przysługę robimy takim zakątkom nie opowiadając o nich, nie zapraszając rzeszy nowych turystów? Co o tym myślicie?
Mnie ciekawi podobny temat jak Magdę i Tomka. Czy podczas swoich prelekcji opowiadacie o wszystkim co na Papui widzieliście? Czy są może kwestie/zwyczaje/wydarzenia które tam widzieliście i nigdy ich nie wyjawicie?
@9b88033f6c355b76ceee7a9b05c563f6:disqus – tam na szczęście nigdy ludzie nie dotrą masowo, tego się nie boimy – z różnych względów. My wychodzimy z założenia, że jeśli nie będziemy mówić i pisać o takich zakątkach to skażemy je na całkowite zapomnienie. Z drugiej strony pisząc i mówiąc o nich w taki sposób w jaki staramy się to robić mamy nadzieję zmienić nastawienie ludzi, przynajmniej części – może zniechęcimy tych, którzy szukają powierzchownych płytkich wrażeń….
@5da0c7ed9f0998e01f501a386be71c5c:disqus – nie opowiadamy o wszystkim, bo w godzinę, czy póltorej nie da się opowiedziec zbyt wiele ;) Mamy mnóstwo bardzo osobistych wspomnień i bardzo osobistych przeżyć związanych z Papuą. Opowiedzienie o nich będzie dużym wyzwaniem, ale pewnie keidyś się tego podejmiemy…
D O B R Y wywiad ! :)
Co do pytania Magdy i Tomka. Nieraz słyszy się podróżników wypowiadających się o właśnie takich przypadkach, kiedy ktoś dotarł do dzikich plemion, które nigdy nie widziały albo widzą bardzo rzadko białego człowieka. Cejrowski mówi, że w swoich książkach o takich ludziach stara pisać w ten sposób, aby nikt inny do nich nigdy nie trafił albo trafił jak najpóźniej. Pawlikowska też twierdzi, że w takich przypadkach lepiej nie chwalić się swoim „odkryciem”. Ten problem jest też poruszany w książce „ZAGUBIONE PLEMIĘ” Edwarda Marriott’a o poszukiwaniu plemienia Liawepów w górach Nowej Gwinei i o skutkach wyprawy. Polecam książkę.
Naprawdę trudna sprawa…
Cóż, jeśli chodzi o pana Wojciecha Cejrowskiego – jego troska o ludy odcięte od cywilizacji, wobec prezentowanego przez niego dosyć pogardliwego i patriarchalnego tonu, tudzież niezwykle powierzchownego zainteresowania co bardziej egzotycznymi elementami tych kultur, wydaje mi się obłudna. Przykro mi, ale zarówno Wojciech Cejrowski, jak i Beata Pawlikowska podróżująca z biurami podróży i wycieczkami zbiorowymi nie są dla nas pod tym względem autorytetami. Wręcz przeciwnie….
Moim skromnym zdaniem tych ludzi nie da się uchronić przed kontaktem ze światem. Ważne, żeby tym kontaktem wyrządzić jak najmniej krzywdy. Wiele osób nie bierze pod uwagę tego, że oni doskonale zdają sobie sprawę z istnienia świata zewnętrzengo interesują się nim i jego przejawami – akurat w wypadku Korowajów, to sami Korowajowie zdecydowali kiedy wpuścić na swoje tereny przybyszów z zewnątrz i jak głęboko do wnętrza tertorium ich dopuścić. My też dotarliśmy w pewnym momencie do miejsca, w którym powiedziano nam, że dalej już iść nie możemy. Uszanowaliśmy to.
bardzo fajny wywiad… przeczytałem go z ogromną przyjemnością…
intryguje mnie jedno pytanie: w jaki sposób zabezpieczacie się przed malarią i innymi chorobami? z tgeo co ogólnie wiadomo to Papua jest jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc, jeżeli chodzi o tą chorobę…
będę wdzięczny za informacje.
@lkedzierski:disqus – co do malarii przede wszystkim profilaktyka zachowawcza – używamy repellentów – w grę wchodzą tylko te, zawierające DEET w min. 30% stężeniu. Inne po prostu nie działają. Śpimy pod moskitierami. Zażywamy regularnie środki profilaktyczne (Lariam lub Malarone, w zależności od dlugości pobytu). W sumie dosyć skutecznie – przez siedem lat tylko ja złapałem malarię i tylko raz, ale dzięki prochom dopadała mnie już w Polsce, kilka miesięcy po powrocie. Parszywy, lekooporny szczep. P. vivax – zdecydowanie nie polecam, okrutnie sponiewierał mi wątrobę. Na szczęście profilaktyka wydaje się być skuteczna na miejscowe szczepy P. falciparum.
Z innymi chorobami jest względnie ok. W okolicach miast ponoć panoszy się denga, ale akurat tam nie mieliśmy przyjemności na nią zapaść. Pasożytów pokarmowych też żadnych z Papui nie przywieźliśmy.
Niemiłe są zakażenia skórne bakteriami beztlenowymi – wystarczy zadrasnąć się cierniem, czy jakimś kolcem i po kilku dniach błahe zadrapanie zaczyna gnić – mieliśmy z tym problemy. Ania przywiozła zakażenie nogi takie, że lekarka na ostrym dyżurze w Warszawie krzyknęła „Jezus Maria” i mało nie zemdlała…
wielkie dzięki za odpowiedź… praktyczne informacje zawsze w cenie… odnośnie repelentu to stosujecie MUGGE czy coś innego?
ogromnie zafascynował mnie sposób Waszego opowiadania o tych kulturach, ludziach i miejscach… sądzę, że przyszła książka może być bardzo ciekawą pozycją…. będę czekał…
życzę dalszego powodzenia w unikaniu chorób, z którymi nie ma żartów i owocnyhc materiałów…
Mugga jest za słaba, z dostępnych na rynku środków UltraThon ma najwięcej DEET – poza tym, w czasach naszej niezbyt błyskotliwej kariery naukowej, korzystając z możliwości zamawiania w profesjonalnych firmaach chemicznych kupowalismy czysty 100% DEET. Mieszanka 50% DEET z wódką i koszernym olejkiem z trawy cytrynowej działała wyśmienicie. Przy tego typu stężeniach DEET trzeba uważać na tworzywa sztuczne – kiedyś nasz repellent się trochę rozlał na linoleum w hotelu i zrobiła się wielka czarna dziura (świetnie wpisująca się w ogólną estetykę tego przybytku)…
Książka może być w sumie szybciej niż się spodziewaliśmy, ale nie chcemy póki co zapeszać….
Tak nam się przypomniało właśnie… w Australii mają taki specyfik zwany Bushman Heavy Duty z zawartością deet 80%. Ciekawe są ostrzeżenia na odwrocie: Avoid contact with eyes, mouth, vinyl seatcovers, painted sufaces, certain plastics and some synthetic fabrics :)
Dobra, a teraz dopytka:
Kuba, a nie mieliście nigdy problemów po lekach antymalarycznych? Otępienie, nudności etc? Jak długo maks łykacie tabletki?
Gumoleum topi jak się patrzy ;)
Rozmawialiśmy z kilkoma lekarzami na ten temat – twierdzą, że efekty uboczne leków antymalarycznyc są:
a) efektem autosugestii – ludzie czytają o efektach, spodziewają się ich i je mają ;) jeśli są miliony ludzi, którzy wierzą święcie w homeopatię – czyli własciwosci lecznicze małych kulek z cukru i wody, tym bardziej znajdzie się trochę takich, którzy uwierzą w działanie prawdziwej substancji aktywnej…
b) efektem szoku aklimatyzacyjnego, problemów związanych ze zmianą diety, mikroflory bakteryjnej i zaburzeniami zegara biologicznego (radykalna zmiana strefy czasowej) – problemy ze snem, nowe wrażenia itp. Jak się nie wyśpisz, zjesz trochę lokalnego syfu na straganie i znajdziesz w samym środku azjatyckiego zgiełku przy wilgotności powietrza 90+% i temperaturze 30+ stopni – nudności, otępienie (brak dobrej kawy i kofeiny też robi swoje) są absolutnie naturalne (zwłaszcza po np. 36 h w samolotach)… ŁAtwo zrzucić to na karb prochów.
c) nasileniem się dotychczasowych zaburzeń psychicznych i interferencją z innymi lekami, efektem łączenia leków z alkoholem…
Jako biolodzy molekularni przyjmujemy te wyjaśnienia….
Stąd rada – po podróży, już na miejscu warto porządnie się wyspać, najeść, pojść na porządny masaż, odpocząć i dopiero ruszać na podbój Papui….
Najdłużej łykaliśmy tabletki 3,5 miesiąca i było ok! Wątroba tego nie lubi, ale da się przeżyć – 2 tygdonie malarii bardziej zmasakrowało moją watrobę, niż w sumie kilka już lat brania profilaktyki antymalarycznej.
Jedyny efekt jaki obserwowaliśmy to bardziej wyraziste sny po Lariamie.
Szokujesz mnie coraz bardziej – 3,5 miesiąca?
To ja już nie mam więcej do Was pytań, chyba że przy jakimś araku ;)
na opakowaniu Malarone jest napisane ze max 28 dni zatem rozumiem, że przez 3,5 m-ca braliście coś innego (np Lariam)
ale tak i tak to strasznie długo..
co do profilaktyki to zgadzam się z Tobą….
choć moja żona po Malarone czuła się trochę gorzej niż normalnie na wyjazdach … pomimo tego że brała tylko jedno opakowanie… pewnie każdy inaczej to odbiera… :)
28 jest napisane tylko dlatego, że polskiemu dystrybutorowi leku nie chcialo się załatwiać wszystkich atestów i zezwoeleń, pozwalających na dłuższą terapię – wychodzili z założenia, że i tak nikt nie jeździ n awakacje na dłużej niż 2 tygodnie. W wielkie Brytanii jest dopuszczony o ile odbrze pamiętam do pół roku. Ogólnie na dłuższe wyjazdy bierzemy LAriam.
Generalnie wywiad na 5+ (6 będzie, jak się do Waszej jeszcze nie wydanej książki będę mogła dobrać ;)).
Pokłon się Wam należy za zyskanie zaufania u Papuasów. Mam szczerą nadzieję, że większość turystów będzie sobie odpuszczało takie miejsca jak Papua na wieki wieków. Takie dziewicze miejsca powinny zostać nie naruszone. Czasami mam wrażenie, że właśnie takie miejsca są przyszłością (a nie – jak niektórzy sądzą – przeszłością) ziemi.
A ja jestem ciekawa jak to jest z malarią u tubylców… Słyszałam już, że w ogóle są całkiem odporni i nie chorują, albo, że to dla nich jest jak grypa, a w końcu, że przechodzą raz i później już są uodpornieni (coś jak u nas ospa). A że do internetu zaufania mieć jako takiego nie warto, więc pytam Was – doświadczonych już mocno pół-Papuasów.
I do pana Andrzeja i pani Alicji pytanie – jak sprawa z rowerami? Ponieważ cisza jak widzę póki co i żadnych nowych informacji o sprawie…
Z badań (niestety przeprowadzonych na niewielką skalę) wynika, że około
30 % populacji Papuasów, żyjących w strefie malarycznej na nizinach ma
naturalną, uwarunkowaną genetycznie odporność na tę chorobę (nie jest to
anemia sierpowata). Pozostali chorują na malarię i na nią umierają. Na
grypę tez umierają, więc malaria jest dla nich w pewnym sensie jak
grypa. Umierających dzieci nikt nie liczy, dorośli umierają często.
Malaria dziesiątkuje też mieszkańców gór, którzy migrują do miast na
wybrzeżu w poszukiwaniu pracy. Jest to obecnie potworny problem,
zwłaszcza, że nikogo nie stać tutaj na podstawową opiekę medyczną.
Nawet wśród Korowajów malaria zbiera obfite żniwo – w trakcie naszego
ostatniego pobytu zdiagnozowaliśmy malarię u kilku osób (nauczeni
przyrym doświadczeniem jeździmy z zapasem testów diagnostycznych i leków
– o ile nie czujemy się kompetentni w diagnozowaniu i leczeniu
jakichkolwiek innych chorób, i tego nie robimy – akurat w przypadku
malarii jesteśmy w stanie pomóc). Doraźnie udało nam się pomóc żonie
syna szefa klanu, który nas gościł na swoim terenie. Malaria pewnie ją
wykończy, być może już to zrobiła, ale byliśmy w stanie chwilowo ją
zaleczyć. Papuasi chorobę tę (podobnie zresztą jak szereg innych
chorób) znoszą ciężko, również ze względu na permanentne niedożywienie i
awitaminozę. Przejście malarii wywołanej przez P. vivax daje częściową
odporność na malarię, ale mocno osłabia organizm. W przypadku P.
falciparum nieleczona infekcja (a na ogół u Papuasów jest nieleczona,
mimo, że leczenie jest banalne, proste, skuteczne i tanie) kończy się w
znakomitej większosci wypadków śmiercią.
Szczerze mówiąc to kulturę Papuasów niszczą nie turyści, ale Indonezyjczycy. Z premedytacją
i systematycznie. Paradoksalnie to głównie dzięki turystom do świata
zewnętrznego przeciekają informacje o zbrodniach i nadużyciach władz
indonezyjskich, które powielają w Papui wszelkie najgorsze wzorce epoki
kolonialnej.
Świetny wywiad, absolutnie fascynujący zakątek świata.
Nie podoba mi się jednak lekceważące określenie wakacyjnego-podróżnika, który psuje rynek bo tanio sprzedaje swoje amatorskie zdjęcia.
Osobiście nie czuję się ani trochę gorszą kategorią podróżnika, choć podróżuję tylko w czasie urlopu, a w Krakowie mam dom, pracę, dzieci, przyjaciół, rodzinę, ulubione kino i sklep z winem i bez tych wszystkich rzeczy sobie nie wyobrażam życia.
Nie jestem masowym turystą, tak jak Wy maszeruję z plecakiem jeśli trzeba truję się malaronem, duramidem i innymi świństwami aby przeżyć coś niezwykłego i dotrzeć do wyjątkowych miejsc i ludzi, poznać swoje granice, tylko że mi wystarcza na to kilka tygodni, później potrzebuję wrócić do domu, aby już po paru dniach obmyślać kolejną podróż.
A jeśli kiedyś zechcę sprzedać zdjęcie do gazety? No cóż, mamy wolny rynek, czy w innych branżach jest inaczej, w którym to zawodzie nie trzeba się dziś nakombinować aby się utrzymać, np ceny usług prawnych w ostatnim dziesięcioleciu spadły trzykrotnie, ale akurat z tego wszyscy się cieszą, prawda?
Ależ my nie wyrażamy się o nikim lekceważąco – szanujemy ludzi, którzy są ciekawi świata, jeżdżą, robią zdjęcia i chcą się podzielić swoimi wrażeniami z innymi.
Lekceważeniem takich osoób jest natomiast oferowanie im za coś, za co zawodowcowi należałoby zapłacić kilkakrotnie więcej, jałmużny tylko dlatego, że nie są zawodowcami. Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby dobre zdjęcia amatorów publikowane były obok równie dobrych zdjęć zawodowców, ale niech wynagrodzenie za te zdjęcia będzie uczciwe i równe…
My mamy po prostu zasadę, że albo robimy coś za darmo albo za wynagrodzenie, które uznajemy za godziwe. oferowane przez wiele „poważnych” redakcji kwoty rzędu 20 czy 30 PLN
godziwe nie są…
Ania, Kuba, Andrzej świetny wywiad! Dawno nie czytałem tak porywającego wywiadu. Prośba tylko: jaki jest poprawny adres Waszej strony o Papui?
To był poprawny adres…
http://www.papua.com.pl ? próbuję z drugiego kompa na dwóch różnych przeglądarkach.
U mnie też teraz nie działa! Może po prostu serwer padł. Adres jest na 100% poprawny!
Już działa – mieliśmy problemy z serwerem, ale jest już ok!
Bardzo interesujący i wciągający wywiad. Pasja przecieka przez słowa. Z przyjemnością zgłębię temat Waszych wypraw na stronce. Powodzenia
Pytanie do Ani i Kuby: czy spotkaliście z domowym sposobem profilaktyki antymalarycznej jakim jest jedzenie nasion papai? Usłyszeliśmy o tym od kilku osób w PNG przy granicy z Papuą. Aby uzyskać działanie profilaktyczne podobno nie trzeba nasion nawet rozgryzać, wystarczy połknąć. Zabieg należy przeprowadzić raz w miesiącu.