Ayutthaya - kilometr zero.

Falstart

Godzina 5:45. Bangkok jeszcze śpi po kolejnej długiej nocy. Prawie po ciemku wyprowadzamy rowery na bruk i objuczamy je sakwami. Czuję dziwne, dawno zapomniane podniecenie – dokładnie takie, jakie towarzyszyło mi przed pierwszym wyjazdem z plecakiem do Azji. Wsiadamy na rowery. Powoli zaczynamy się toczyć po słabo oświetlonych uliczkach miasta. Czuję, że zaczynamy coś zupełnie nowego i cieszę się jak dziecko, że przed nami wszystkie możliwe do popełnienia błędy. Zero doświadczenia, zero oczekiwań, pełny freestyle…


Pędzimy przez miasto w stronę dworca kolejowego. Jedzie się dziwnie, bo raz ciągnie przód na lewo, raz tył na prawo. Im bliżej dworca, tym większy ruch i coraz większe skupienie. Widzę gdzieś w oddali migające tylne światełko Alicji roweru. Zniknęło – skręciła. Mnie dalej blokuje sznurek samochodów. Przyspieszyć z obciążeniem – nie jest prosto.

Po około pół godziny dojeżdżamy do dworca. Widzę jak ktoś biegnie w stronę Alicji, która nie może poradzić sobie ze schodkami. Facet dobiega, pomaga jej wciągnąć do góry rower, uśmiecha się i macha na pożegnanie. Mmm…

Wprowadzamy rowery do hali dworcowej. Opony „ćwierkają” na wypolerowanej podłodze. Kupujemy sobie bilety. Potem naszym rowerom i czekamy. O 6:30 wtoczył się nasz pociąg.

Ayutthaya – dawna stolica

Darek i Maciek strasznie nakręcili nas na Ayutthayę, więc stwierdziliśmy, że podwieziemy się właśnie tam. Unikniemy makabry podczas wyjazdu z wiecznie zakorkowanego Bangkoku, tym bardziej, że z sakwami nigdy wcześniej nie jeździliśmy. W miasteczku bardzo nam się spodobało i postanowiliśmy odwiedzić kilka świątyń zanim zaczniemy na poważnie pedałować. Pierwszego dnia chcieliśmy przejechać 15-20 km, więc wszystko składało się idealnie. Krótkie zwiedzanie, przerwa na obiad w południe i popołudniowe pedałowanie.

Jeździliśmy po ulicach z uśmiechami na twarzy. To w końcu się dzieje, jedziemy na rowerach! Pełna niezależność. To jest to! Przy okazji zatrzymujemy się przy kolejnych świątyniach i trochę wspominamy Angkor w Kambodży, trochę Bagan w Birmie. Spokojna, zrelaksowana atmosfera miasteczka i w tle kawał historii. Bardzo nam się tam podoba.

– Choć podjedziemy jeszcze do tamtej – wykrzyknąłem przez ramię do Alicji.
– Prowadź – odkrzyknęła.

Szwendam się wokół starych murów, wdrapuję się na pierwsze, potem drugie piętro świątyni i pstrykam fotki z góry. Nagle coś przeszywa moją lewą nogę. Sekundę później, ten sam ból w karku. Przez wizjer aparatu widzę mnóstwo czarnych plam. Jest ich coraz więcej. Nagle zdaję sobie sprawę, że napadł mnie rój pszczół, albo czegokolwiek latającego.

Zaczynam biegać, machać łapami. Strzepuję z siebie owady, których jest coraz więcej. We włosach, pod pachami, pod kolanami. Wszędzie ten sam ból. Zbiegam na dół szukając wzrokiem jakiegoś bajora, fosy z wodą, czegokolwiek, w co mógłbym wskoczyć i się całkowicie zanurzyć. Nic. Biegnę więc przed siebie i zastanawiam się, jak pozbyć się tego żądlącego cholerstwa??

Nagle podbiega do mnie jakiś facet z białą foliową płachtą. Zdzieram z siebie T-shirt, bo czuję, że coś jest nie tak tylko ze mną. Pszczoły atakują wokół tylko mnie. Owijam się szczelnie folią, kucam i strzepuje owady z okolic karku i włosów. Nagle czuje swąd palącej się trawy – to jest to! Podbiegam blisko skoszonej trawy, którą ktoś podpalił. Potok łez płynie z oczu. Bezdech, ale to działa. Owadów jest coraz mniej. Zastygam pod płachtą na dobrą minutę.

Ci ludzie, te płachty i ta trawa uratowały mi dupę.
Ci ludzie, te płachty i ta trawa uratowały mi dupę.

Podbiega do mnie jeszcze ktoś inny i zaczyna smarować ciało jakąś lokalną maścią. Czuję chłód, wręcz dreszcze. Ktoś inny przynosi mi zgubiony aparat, okulary, klapek i T-shirt. Jakiś dziadek, pokazuję mi na migi, żebym uciekał do wyjścia. Nie zastanawiam się długo.

Podchodzę do rowerów, gdzie czekała Alicja.
– Powyciągaj mi żądła z karku i z tyłu głowy. Nie dam rady sam – rzucam szybko.

Patrzy na mnie i mam wrażenie, jakby nie rozumiała po polsku. Pokazuję jej koszulkę z dziesiątkami żądeł ciągle w niej tkwiących.

Alicja znalazła jakiś pokój, gdzie mogłem się położyć i zasnąć nafaszerowany wapnem i tabletkami przeciwbólowymi. Adrenalina powoli opadała….

Zdecydowanie nie tak sobie wyobrażałem pierwszy dzień na rowerze. Miały być tajskie wioski, namiot… przestrzeń, a my znów w czterech ścianach…

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Szwajcaria Saksońska rowerem – Twierdza Konigstein, Bad Shandau i Schmilka

Ta część wycieczki miała słodki aromat czekolady, kusiła zapachem świeżo upieczonego chleba i piwa ważonego w lokalnym browarze. …

19 komentarzy

  1. Wspólczuję Ci Andrzej, ale nawet ta niemal tragiczna dla Ciebie przygoda opowiedziana w taki sposób powoduje dziwną wesołość u mnie… Grunt, że wyszedłeś cało z opresji.

  2. W latach 60-tych,będąc na wakacjach u śśp.dziadka i cioci, dziadek miał ule i gdy chciałem zajrzeć do środka zaatakowały mnie,uciekając do rzeki(płynęła tuż obok)wpadłem w gąszcz pokrzyw.Co dalej to Andrzeju wiesz na sobie i współczuję. Od tamtej pory uwielbiam naturę,poważnie i czytam wszystko o podróżach,ale nigdy ich nie praktykowałem. Już wiem jakie to uczucie zostać jednocześnie pokąsany i poparzony,przyznam się szczerze,że wart jest tego taka wyprawa i każda kolejna. Wspaniałych przygód i szczęśliwych powrotów. Pozdrawiam Ciebie Andrzeju i Alicję. Zbyszek.

    •  Zbyszek, wygrywasz w pszczelarskich historiach! Wyobraźnia zadziałała i oplułem monitor ;)
      No i dzięki za dobre słowo!

      •  …nie czas i miejsce,ale pozszywanych miejsc na ciele,poskręcanych kończyn (nic nigdy złamanego) na obozach sportowych i wędrownych,wędrówkach samotnych,żeglarstwie i wiele innych, to jakiś „uśmiech” i „zadziwienie” prędzej bym spotkał,za nieprawdopodobne sytuacje. To są koszty tzw.włóczykijostwa i pewnego ryzyka z tym związanego. Nie ważne. Dziękuję i pozdrawiam. Będę śledził dalej(i czerpał wiedzę) Waszą Panie Andrzeju podróż i przygody. Zbyszek.

  3. niemiła przygoda na początek – a potem wszystko pojdzie wg planu-spontanu:)
    Andrzej – mam nadziję,że Twoje użądlenia mniej bolą niż moje skręcone kolano..
    serdecznie Was pozdrawiam z Poznania!

  4.  Podoba mi się Wasz styl podróżowania – nomadowie pierwsza klasa !!!

  5. pocisz sie na miodowo?

    a powaznie (?) bogowie sobie odebrali ofiare na poczatek, dalej bedziecie bezpieczni:)
    wiatru w plecy!

  6. duuuużo zdrowia zyczę! :D

  7. Dżizas, jak wy to robicie? Siedze tu rok, w Ayutthaya byłem już ze 3 razy i …nic, nawet skaleczenia. A tu taka akcja! Ostrożnie! 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *