Przepraszam za wszystkie złe myśli. Szczególnie po akcji z kostkami lodu, Tajowie nie byli najbardziej uśmiechniętym narodem w moich oczach. Kraj ten widziałem jako kierunek wakacyjny z wszystkimi tego zjawiska dysfunkcjami. Teraz, gęby nam się otwierają szeroko i biję się w pierś – coraz częściej i coraz mocniej.
Następnego dnia po bliskim spotkaniu z tajskimi pszczołami mieliśmy dwie opcje. Leżę dalej w łóżku i wkurwiam się na wszystko dookoła, albo zbieramy się i jedziemy ile będę miał sił. Gdybym miał dostać jakiejś alergii, już by mnie to dopadło. Pechowy, czerwony T-shirt wrzuciłem na sam dół sakwy i ruszyliśmy mimo wszystko.
Pierwsze cztery dni były po płaskim. Rowery są super wygodne i tylko tyłek nam drętwiał. Nogi jakoś dawały radę…
Szybko przestawiliśmy się na tryb słoneczny – wstajemy pół godziny przed wschodem, kładziemy się godzinę po zmroku. W Tajlandii pora sucha pełną parą i między 11 a 15 jazda na rowerze to męka. Pijesz hektolitry wody, które momentalnie zamieniają się w pot. No fun at all! Wyruszamy więc około 6 rano i pedałujemy przez 4-5 godzin z przerwą na śniadanie.
Jedzenie jest wszędzie i nie trzeba go na razie ze sobą wozić, więc to na naszą korzyść. Patent z uliczną wodą filtrowaną świetnie się sprawdza i dwa razy na dzień uzupełniamy zapasy. 1,5 litra wody w 7/11 kosztuje od 13 bahtów w górę. My za tę samą ilość płacimy 1 baht. Pijąc 5 litrów na dzień/osobę można zaoszczędzić w ten sposób całkiem sporo.
Przy tajskich drogach co jakiś czas są wiaty, gdzie zmęczony słońcem motocyklista, rowerzysta czy pieszy może odpocząć. Jest ich stosunkowo dużo i często służą nam one za południowy schron przeciwsłoneczny. Zatrzymujemy się przy takiej wiacie około 11 i od razu dwie godziny drzemki – zero aktywności, gdy największy skwar. Idealnie jest, gdy powiewa wietrzyk, ale to się zdarza rzadko. Koło pierwszej wyciągamy kuchenkę i zaczynamy pichcić. Piszę w liczbie mnogiej, ale to Alicja raczej zaczyna pichcić, no chyba, że akurat bierze nas na placki ziemniaczane (Darek nam przywiózł pewnie z kilogram placków w proszku), to wtedy ja przejmuję patelnię :)
Czas na książkę, czas na żarty i głupoty. Czasem jakieś notatki i przychodzi 15. Jazda wio, dalej przed siebie! Jedziemy tak długo, aż znajdziemy fajną miejscówkę na spanie. A gdzie śpimy?
Mnisi i policjanci – dobre ziomy.
Ile razy słyszeliśmy od różnych osób, że klasztor to świetne miejsce do spania. Nigdy z tego nie korzystaliśmy, ale teraz – czemu nie? Modę tę zapoczątkowała Alicja rzucając drugiego czy trzeciego dnia: „Ej, a może w Wacie?”
Mnisi nie mają żadnego problemu z tym, żeby nas przyjąć. Dostajemy miejsce pod dachem, albo trawkę na namiot. W pakiecie idzie zawsze zimny prysznic i czasem też wieczorna strawa. Nigdy o jedzenie nie prosimy, ale sami przynoszą. Nic szczególnego – ryż, warzywa, czasem krewetki lub odrobiny kurczaka. Doceniamy i dziękujemy, a oni się uśmiechają i poklepują po plecach mówiąc: „Bangkok – Chiang Ma? Good, wely good!”. Nie wyprowadzamy ich z błędu i nie mówimy, że potem Chiang Rai, a potem Laos, a potem Chiny… po co?
Raz mnich przyniósł nam poza kolacją dwa repelenty w saszetkach i wiatrak, żeby nam było chłodniej w nocy. To był pierwszy nocleg i stwierdziliśmy, że będziemy spać bez namiotu, bo było strasznie duszno. Nasz namiot ma problemy z wentylacją i radzi sobie w tropikach raczej średnio, więc rozłożyliśmy tylko maty. Repelenty się przydały. Przydał się też wiatrak, ale noc była bezsenna. Nie, nie… nie komary.
Mnisi mieli na posesji klasztornej chyba ze dwadzieścia psów. Po przyjeździe daliśmy się im wszystkim obwąchać i zaprzyjaźniliśmy się na tyle, ile było to możliwe. Psy zobaczyły, że mogą dużo, więc nam rowery chciały obsikiwać, ale to było już za wiele. Wyprosiliśmy je grzecznie. O 2 w nocy jednemu coś odbiło – wszedł pod naszą wiatę i zaczął szczekać jak głupi. Zemsta za to, że nie mógł nam kół obsikać? Być może… Zbiegła się cała zgraja i było po spaniu. Jak większość się uspokoiła, to jakiś jeden znów zaczął pojojkiwać i zaczynało się na nowo. Tak do 5 rano, kiedy to stwierdziliśmy – basta! Wstajemy i jedziemy po ciemku. To była ciężka noc…
Alicja zapoczątkowała modę spania przy klasztorach, więc i ja coś musiałem wymyślić. Ciemno już było, a byliśmy w mieście. Niby był jakiś hotel, ale cztery ściany to ostatnie miejsce, gdzie chcemy spać – policja? Czemu nie?
– Dzień dobry! Ja na rowerze jestem. Z Polski, tak tzn. z Holandii… Ciemno już i niebezpiecznie na drodze, a hotelu brak. Tu macie fajną trawkę pod murem, możemy namiot postawić? – wygłaszam monolog w języku migowo-angielskim – najprościej, jak umiem.
– Passport – słyszę w odpowiedzi.
– Hmm…
Z uśpionego posterunku policji zrobiło się prawie gwarne przedszkole. Chłopaki najpierw oglądnęły wszystkie nasze wizy i pieczątki, potem rowery, na końcu namiot.
– Tam są toalety, a tam prysznic, a tam pies – wytłumaczył na migi policjant.
– Znów pies? – pomyślałem sobie tylko.
– O której wstajecie? – zapytał inny policjant, na migi rzecz jasna.
– O 5:30 – odpowiedziałem bezsłownie pokazując pięć palców jednej ręki i połowę szóstego palca drugiej ręki.
– Koffi, koffi – wskazał biuro na piętrze Taj.
Złożyłem ręce w geście podziękowania i skinąłem głową. Policjant się uśmiechnął :)
Tajlandia, jakiej nie znaliśmy.
Tak, rowery łatwo pozwalają zatrzymać się tam, gdzie nie ma turystyki. Nie ma turystyki, nie ma relacji klient-pieniądz-usługa. Jest relacja człowiek-człowiek i to jest fantastycznie rewelacyjne!
Poznajemy drugą Tajlandię, gdzie ludzie pytają czy mamy wodę, czy nie jesteśmy głodni, czy wszystko dobrze? Jak zatrzymujemy się przy sklepiku, żeby coś kupić i przysiadamy na chwilę w cieniu, to kierują w naszą stronę wiatrak. Takie małe rzeczy, ale takie ludzkie. Tego do tej pory nie było. Było słowo „farang”, na które reagowałem jak byk na czerwoną płachtę. Nie ma już „faranga”, jest człowiek.
Byliśmy w mieście i ani policji, ani watu, ani trawy ani sił co by dalej jechać. Podszedłem do salonu fryzjerskiego i pokazuję gestem, że szukam noclegu. Fryzjerka wyciąga telefon, dzwoni, coś konsultuje i daje mi, żebym rozmawiał. Dwójka za 200 bahtów? OK, bierzemy. Ale jak tam trafić? Dwie minuty później jedziemy przez miasto za skuterkiem, na którym siedzi inna fryzjerka i prowadzi nas pod same drzwi hostelu. Wow – dzięki!
Język angielski prawie w ogóle nie istnieje. Skończyły się miejsca turystyczne, skończyły się reklamy po angielsku. Czujemy się dosłownie jak w Chinach, ale każdy napotkany chce pomóc, jak tylko może i przypomina sobie przez 30 sekund słowo „lajt”, pokazując przy tym, że trzeba skręcić w lewą stronę, a nie w prawą Nigdy nie ignoruje i nie odwraca się na pięcie. Dziękujemy Tajlandio! Oby tak dalej!
Pagórki.
Na Facebooku zwrócono mi uwagę, że w okolicach Chiang Mai to góry raczej, a nie jak napisałem pagórki. Słowo góry jednak zarezerwowaliśmy na Himalaje i Pamir. Tajskie pagórki, które zaczęły się po czwartym dniu dały nam tak w kość, że gdy dotarliśmy do Chiang Mai, mieliśmy serdecznie dość tych rowerów. Po dwóch dniach w mieście, już z powrotem za nimi zatęskniliśmy. Zakwasy odeszły – nie będziemy tutaj dziś narzekać. Jedziemy dalej! :)))) Ihhhaa!!!
Powodzenia i wytrwałości !!!!
:) Powodzenia
Czytam Was już bardzo długo, chociaż nigdy nie komentowałam, dziś postanowiłam, że to zrobię :)
Jesteście niesamowici!! Zawsze z niecierpliwością czekam na Wasze relacje, a potem z zaciekawieniem się w nie wczytuję. Trzymam kciuki!! Oby tak dalej!
Jesteście żywym przykładem „chcieć to móc”.
Życzę Wam wytrwałości, sił fizycznych i radości z tego co robicie.
Może kiedyś, gdzieś się spotkamy;) kto wie…
Dziekujemy za te wszystkie mile slowa i zyczenia!!!
I coz, do zobaczenia na trasie :)
takie posty to się z przyjemnością czyta. plus ładne zdjęcie z alicją. jak jesień u nas na wiosce :)
Awans z faranga na człowieka to brzmi dumnie :-)
Brzmi dumnie, ale przede wszystkim jest to przyjemne. Juz myslelismy, ze takich miejsc w Tajlandii nie znajdziemy, a tu wystarczy rowerem za BKK wyjechac :)
Lance Armstrong byłby z Was dumny! :)
Tez mi sie tak wydaje :) W dodatku Lance nie jezdzil z obciazeniem…
Teraz to Alicja i Andrzej z dumy Lance’a nie byliby zbyt dumni. Molby się na nich wzorować odnośnie dopingu ;)
Jak cudownie musi być :)))
Kurcze, no jest na prawdę fajnie! Podoba nam się taka zmiana :))
wow :-) to naprawdę fajowo, że jesteście moją rodziną ;-)))
Awansowalam?
serdecznie wam gratuluje.. pięknie się czyta o tej prawdziwej naturalności ludzi, których napotykacie, o ich serdeczności i bezinteresownej chęci pomocy. to są chwile, któych się nigdy nie zapomni, czysta surowa dobroć dla drugiego człowieka -> czego tak niewiele jest już w krajach niby „rozwiniętych” zachodnich
ci ludzie posiadają niewiele, a pomimo tego tak chętnie się ę wszystkim dzielom.
zyczę wam abyście spotykali tylko takich serdecznych ludzi na swojej drodze no i oczywiśćie „pary w nogach”
Filtrowana woda z automatów na ulicy to rzeczywiście genialne rozwiązanie. Na wszystkich wyspach powinni to wprowadzić. Powodzenia
To prawda, rozwiazanie jest genialne. Zaskakuje nas to, ze te automaty sa tez w bardzo malych miejscowosciach i wioskach. choc zdarza sie, ze nie ma pradu i maszyna nie dziala :)
Czy rowery i sakwy kupiliście na miejscu czy przytargaliście samolotem z Europy?
Rowery kupiliśmy w Bangkoku. Sakwy przywiózł nam kolega samolotem z Polski.
Bardzo podoba mi się Twój blog, super wciągające historie. Ja dopiero zaczynam historię z blogowaniem i również z Tajlandią w tle: https://www.youtube.com/watch?v=BtEmZR0w2EQ