Usiądź wygodnie na krześle czy w fotelu, zamknij oczy i powiedz głośno ”Afganistan”. Co widzisz? Pustynię? Bezdroża? Okrutnych talibów ścinających głowę jakiemuś nieszczęśnikowi? Kobiety w burkach? Wybuchy? Terrorystów? To wszystko może być prawda, ale to tylko jej część. Powiem ci co ja widzę, gdy przypominam sobie podróż po Afganistanie.
Gdy otwieram ostatnią stronę paszportu znajduję tam afgańską wizę z pieczątkami potwierdzającymi wjazd i wyjazd. Mimo to nie jestem pewna czy naprawdę byłam w Afganistanie. Wiem na pewno, że byłam w Korytarzu Wachańskim, który leży na terenie Afganistanu. Region ten wydaje się kompletnie oderwany od reszty kraju pod każdym względem. Wachan to zupełnie inna bajka. Dosłownie.
Żeby zrozumieć czym jest Wachan musimy cofnąć się w czasie do XIX wieku, kiedy to toczyła się Wielka Gra Mocarstw (The Big Game). Rosja dokonująca ekspansji Azji Środkowej dotarła aż do granic Afganistanu, co przez imperium brytyjskie zostało uznane za poważne zagrożenie dla kolonii w Indiach i utrudnienie w uzyskaniu wpływów w samym Afganistanie. W efekcie dwa mocarstwa doszły do porozumienia tworząc strefę buforową oddzielającą tereny ich wpływów. Był to właśnie Wachan, który dołączono do Afganistanu. Dolina jest dość wąska, ale za to długa na ponad 300km, przez co zyskała nazwę Worka lub Kortyarza Wachańskiego.
Tak naprawdę można powiedzieć, że w Wachanie mieszkają po prostu Wachańczycy, którzy mówią w języku wachańskim i z samym Afganistanem mają niewiele wspólnego. To głównie pasterze i rolnicy. Ludzie żyjący w skromnych warunkach, prości, ale serdeczni i przyjaźni.
Wiele rodzin wciąż wyznaje tu zasadę „gość w dom – bóg w dom” i często byliśmy zapraszani a to na obiad, a to na nocleg lub po prostu na czarkę herbaty. Choć trzeba powiedzieć, że wciąż rosnące zainteresowanie turystów tym regionem, zaowocowało powstaniem w kilku miejscowościach tzw. homestay, czyli domowych hotelików. Warunki bardzo skromne, podobne do tych jakie panują w wachańskich domach, ale cena to 25 USD za noc od osoby… ?!?
Takie kwoty są zdecydowanie poza naszym budżetem, więc najczęściej spaliśmy w namiocie. Mieliśmy też ze sobą zapas prowiantu na prawie trzy tygodnie podróży, bo w tym regionie poza chlebem nie jest łatwo kupić coś sensownego do jedzenia. Z resztą sam chleb też ciężko kupić, ale o tym innym razem…
Granicę przekroczyliśmy w Ishkashim, a naszym celem była miejscowość Sarhad-e-Broghil, znajdująca się w głębi doliny, gdzie kończy się droga. To dystans ok 200km. Można dojechać tam tylko dżipem, którego wynajęcie kosztuje od 450 USD. I ta kwota również znacznie wykracza poza nasz budżet, więc postanowiliśmy do Sarhad dojechać rowerami. Stan drogi, kilkanaście przejść przez rwące potoki, uprzejmość ludzi, którzy ciekawi przybyszów z innego kraju próbowali nas zagadywać, moje jednodniowe podtrucie pokarmowe i zmęczenie, spowodowały, że ten odcinek zaledwie 200km pokonaliśmy w 6 dni.
Co widzieliśmy po drodze? Piach? Pustynię? Nie. Krajobraz wypełniony był gęsto obrośniętymi polami, które przecinały liczne kanały. Każdy litr wody spływający z tutejszych lodowców zasilał skomplikowany system kanałów nawadniających piaskowe pola. Aż dziwne, że coś na tej ziemi w ogóle rośnie. To niewątpliwie zasługa miejscowych rolników, którzy od świtu dbają o to, aby każde poletko zostało odpowiednio nawodnione. Nad zielono-żółtymi polami górowały brązowo-szare szczyty Pamiru. W najwyższych partiach leżała jeszcze gruba warstwa śniegu. Niebo niebieściutkie, prawie bezchmurne. Do tego trzeba jeszcze dodać kolorowe, najczęściej czerwone stroje kobiet pracujących na polu.
Tam gdzie kończy się woda kończy się też życie. W suchych miejscach rozległe, kolorowe pola zastępowały kamienne zwaliska i piaszczyste połacie, po których dodatkowo hulał wiatr. Nikogo się tu nie spotka oprócz przemykających na osłach tubylców. Czasem drogą, w wielkiej chmurze pyłu przejeżdżał jakiś samochód.
Wioski zawsze były pełne ludzi. Zwłaszcza dzieci chętnie wychodziły na drogę, aby pooglądać sobie nowych turystów. Spotkania z miejscowymi były zawsze raczej pozytywne, ale bywały uciążliwe. Gdy w środku upalnego dnia chcieliśmy sobie uciąć drzemkę w cieniu, pod krzaczkiem, zawsze zjawili się jacyś ciekawscy, którzy głównie nas obserwowali i komentowali każdy ruch. Rozumiemy – to zwykła ciekawość ludzka, ale nie zmienia to faktu, że w takim konkretnym momencie nie ma się wielkiej ochoty na pogawędki na migi i ciężko się drzemie, gdy ktoś siedzi obok i po prostu patrzy.
Aby popatrzeć na śpiącego turystę mężczyźni byli nawet w stanie przerwać na chwilę prace w polu. Kobiety do sprawy podchodziły bardziej praktycznie. Proponowały wodę, herbatę, chleb, jogurt, cokolwiek. Pieniędzy za to nie chciały, więc zostawialiśmy suszone warzywa, leki przeciwbólowe, lub mały krem Nivea (to nie jest żadne lokowanie produktu, po prostu uważam, że to najbardziej uniwersalny krem niezmiennie odkąd tylko pamiętam).
Kobiety w Wachanie nie ubierają burek. Dumnie noszą tradycyjne stroje pamirskie, w różnych odcieniach czerwieni. Spod okrągłej czapki spływają po plecach czarne warkocze, w które dodatkowo wplata się kolorową wełnę. Zasłania się tu twarz, a jakże, ale bardziej ze względu na ostre promienie słońca i wszędobylski pył. Mało ma to wspólnego z wytycznymi islamu.
Panowie raczej bez wyjątku odziani są w tradycyjny szalwar-kamiz , kamizelkę i charakterystyczny wełniany beret. Choć zdarza się, że młodzi chłopcy w miasteczkach przemykają w kolorowych t-shirtach i dżinsach.
W tej części Afganistanu, mieszkają ismailici. To odłam szyicki islamu, w którym wierni skupiają się bardziej na ezoterycznym przesłaniu Koranu. Aga Khan – duchowy przywódca ismailitów – dba przede wszystkim o to, aby jego współbracia mieli godne warunki do życia. Nie rozdaje jednak ryb, a daje wędkę. Jakakolwiek infrastruktura: szkoły, szpital, mosty, fragmenty dróg, kanały nawadniające pola, zagajniki, w zasadzie wszystko co może się przyczynić do poprawienia warunków życia na tym końcu świata, jest finansowane i organizowane przez Fundację Aga Khan. Poszczególne projekty pomocowe są wspierane dodatkowo przez rządy innych państw (Norwegia, Niemcy, Kanada i inne).
Fundacja Aga Khan wspiera też turystykę w Wachanie, ale uważnie się jej przygląda i wytycza pewne reguły wg których turyści powinni postępować, aby podróżować odpowiedzialnie. Ustala też sztywne ceny noclegów w lokalnych hotelikach oraz za wynajem zwierząt jucznych. Dość wysokie ceny za te usługi tłumaczone są niskim poziomem żyjących tu ludzi.
Życie w Korytarzu Wachańskim faktycznie do najłatwiejszych nie należy. Niewielki jest tu wybór jedzenia. Oczywiście brak elektryczności i bieżącej wody. Kiepski stan dróg znacznie utrudnia transport potrzebnych produktów. Dostęp do opieki medycznej jest bardzo ograniczony.
Mieszka się tu w prostych lepiankach. W środku na podwyższeniu znajduje się kuchnia z pieco-paleniskiem. Gdy rozpali się w nim ogień dym wydostaje się otworem w dachu – jedynym źródłem światła. Okopcone ściany pomieszczenia i utrzymujący się w górze dym odstraszają insekty. W środku nie ma ani jednej muchy, gdy na zewnątrz nie można się od nich opędzić.
Rodziny są tu liczne. Dzieci chwalą się, że mają po siedem, osiem sióstr i braci. Lubią pozować do zdjęć. Mamy w planach wywołanie wszystkich fotografii, żeby móc je tu kiedyś przywieźć. Znajomy motorzysta, który w afgańskim Wachanie był już nieraz, uświadomił nam, że gdy przyjedziemy tu ze zdjęciami wielu dzieci może już nie być… Tak właśnie było w jego przypadku.
Wachan to zupełnie inny Afganistan, niż ten, który znamy z telewizji. To ciekawy kawałek świata, do którego chcielibyśmy jeszcze kiedyś wrócić.
Pieknie napisane i sfotografowane – Afganistan, ktory nie jest Afganistanem:)
Dziękujemy :)
Faktycznie trudno powiedzieć, czy ten zakątek to Afganistan, czy po porstu Wachan… Nie mamy też porównania, bo nie byliśmy w tej „właściwej” części Afganistanu.
U, mnie: zimne piwko właśnie wróciłem z nad wody z przyjaciółmi pod namiotami, na pogorii spędziliśmy dwa dni teraz wpadają do nas robimy francuski wieczorek; camembert, tarta, bagietki dobra muzyka i wino.. tak sobie pomyślałem że przez tyle lat robicie mi smaka to mam nadziej że ja wam teraz zrobiłem:] no ale żeby nie było we wrześniu Rumunia:]
W takim razie jest 1:1 :)
A na następny francuski wieczór chętnie się wprosimy, możemy odwdzięczyć się na przykłąd chińskim podwieczorkiem ;)
Zgadzam się w stu procentach – krem Nivea rządzi! Na oparzenia, zadrapania, łuszczycę skóry, grzyba, czyraki i wszystko co nie wiadomo jak leczyć – wetrzyj Nivee, powinno pomóc. Taki nowoczesny odpowienik splesnialego chleba ze śliną i pajeczyną jakie przypisywali lekarze w mrocznych wiekach średniowiecza. ;-)
hmmm, szczerze mówiąc miałam na myśli o wiele mniejszy zakres wszechstronności tego kremu, ale widzę, że doświadczenie w tym temacie masz szeroookie ;)
krem nivea! ha! no proszę, a ja się zawsze zastanawiałem, w trakcie podróży przez azję centralną, jak się – choćby symbolicznie – odwdzięczać za te wszystkie mniejsye i wieksye (a liczone w setki) serdeczności. to już wiem – krem nivea! :)
niejako oftopem: może to pominąłem, ale powiedzcie jak jest z wizą afgańską w iskashim – za ile? na ile dni? jak z przekraczaniem granicy? będę wdzięczny.
howgh
Najpierw praktycznie:
wizę afgańską można wyrobić w Khorogu w Konsulacie. 100 USD – czas oczekiwania 15 minut, 60USD czas oczekiwania 3 dni robocze.
Przy czym trzeba mieć wizę dwukrotną do Tadżykistanu, bo w Konsulacie Afganistanu zakłądają, że jeśli wjeżdżasz przez Iszkaszim, to jedziesz w Pamir do Wachanu i tym samym przejściem wracasz.
Samo przekraczanie granicy nie różni się niczym od przekraczania innych granic. Nikt też nie chciał od nas łapówki za nic, mimo, że o takich przypadkach słyszeliśmy.
Krem w takich miejscach jako mały podarek jest OK, ale jeśli Twoje dowody wdzięczności idą w setki, to wychodzi całkeim sporo kilogramów ;)