W Birmie ludzie bardzo często się uśmiechają – zupełnie szczerze i naturalnie. Jednak gdy czasem uśmiech taki dotknie nas z bliska, wręcz obrzydzenie bierze. Na ulicach jego ślady można spotkać co krok. Szczególnie na rogach skrzyżowań, wokół przystanków czy przy ulicznych herbaciarniach. Skąd ta tradycja? Czym jest naprawdę? Jakie są jego kulturowo-historyczne korzenie?
To było w Timorze Wschodnim, gdzieś na targu w zagubionej między górami wiosce. Przysiadłem się do kobiet sprzedających warzywa. Zastanowiło mnie, co one tak zawijają w nieznanego mi wcześniej kształtu liście? Bariera językowa była duża, ale ludzie wyrozumiale tłumaczyli i pokazywali. Przyszedł i czas na posmakowanie. Gościem byłem, więc dostałem większy liść, więcej białego smaru i lepszego orzecha. Pokazują, że trzeba do ust włożyć tak bardziej z tyłu i powoli żuć.
No więc włożyłem, żuję, a nie gryzę, bo podobno nie wolno. Nagle czuje, że usta zaczynają mnie piec. Nie, one nie piekły!! One płonęły! Domniemana przyczyna pożaru zaciśnięta była gdzieś głęboko między tylnymi zębami, więc chwilę potrzebowałem, aby się tego cholerstwa pozbyć. Plułem i charczałem jak rodowity Azjata, a wszyscy wokół zrywali boki. Nie wiem, czy zrobiłem coś źle. Prawdopodobnie po prostu nie byłem przyzwyczajony – gębę miałem poważnie sparzoną przez kolejne trzy dni, a gdy dwa tygodnie później robiliśmy zakupy na tym samym targu, ludzie dalej pamiętali pokazując mnie palcami i wymownie plując. Musiała to być dla nich zabawna chwila. Biały poparzony betelem – dla mnie traumatyczne wspomnienia.
W Birmie znów mnie ktoś poczęstował, ale zanim wziąłem do ust upewniłem się, czy liść posmarowany jest na biało. Był, więc odmówiłem. Dziś wiem, że poparzyła mnie właśnie ta biała maź, którą posmarowany był liść betelu. Jest to roztwór wapnia, który podobno pozwala uwolnić soki z orzecha areki. Dziś żuje prawie każdy, a turyści brzydzą się na czerwone plamy wszędzie na birmańskich ulicach lub zabarwione uśmiechy. Podobno nawet rząd zakazał spluwania na ulicę tudzież w ogóle żucia – sprzeczne źródła.
Skąd jednak się wzięło rzucie betelu? Podpytałem trochę starsze pokolenie i oto czego się dowiedziałem.
Dawno, dawno temu nie dało kupowało się liści betelu na każdym kroku. Był on traktowany jako oznaka dobrobytu i żuło się go głównie dla popołudniowego relaksu, popijając przy tym herbatę. Co ciekawe był on raczej domeną kobiet, które w domu były odpowiedzialne za uzupełnianie betelowych pudełeczek w zużywane składniki.
Najpierw kobieta szatkowała orzechy betelu na malutkie kawałeczki, zwykle używając do tego, czegoś w rodzaju naszego „dziadka do orzechów”. Następnie delikatnie usuwała ogonek z liścia betelu i smarowała go cienką warstwą soku z limonki. Na tak posmarowanym liściu lądowały wcześniej podrobione kawałeczki orzecha areki, odrobina anyżu, czasem też podrobiony liść tabaki. Wszystko to zgrabnie zawijała w kostkę wielkości funta szterlinga. Zawiniątko przebijała goździkiem, który zapobiegał rozwinięciu się liścia.
W czasach, gdy nie było szminek do ust, tę właśnie funkcję spełniał żuty betel. Dużo jednak trzeba było ćwiczyć, aby sok w pomieszaniu ze śliną nabrał odpowiedniej konsystencji i nadawał się na rozprowadzenie go po wargach. Dużą sztuką było też samo rozprowadzenie go równomiernie.
Kolejny przykład, kiedy używała go kobieta pochodzi z początku XIX wieku. Wtedy to budynki w Yangonie miały dobudowane tzw. loggie. Można by to nazwać małym balkonikiem, zawieszonym niewysoko nad ulicą. W loggiach tych wczesnym rankiem siadały dziewczyny na wydanie, a chłopcy w grupach krążyli od jednej do drugiej loggi, szukając aprobaty u kobiet. Chłopcy siadali na ulicy i zagadywali dziewczynę, rozbawiali ją i starali się jak najbardziej zaimponować. Siedzieli tak długo, aż pojawiła się inna grupa chłopaków, oczywiście w tym samym celu. Gdy dziewczyna upatrzyła sobie kandydata, który pasował jej najbardziej, wręczała mu betelowy podarunek. W tym momencie dla reszty z grupy i dla innych grup zarazem, dalsze starania stawały się bezcelowe. Obdarowany prezentem chłopak bardzo często prosił o rękę dziewczynę – nie było żadnej presji rodziców, ani aranżowanych związków.
Dziś żucie betelu jest zupełnie dalekie od swoich korzeni. Kupić go można na lokalnych targach, na ulicach, na dworcach i w pośpiechu wsunąć do ust. Zwykle jest pakowany po trzy do foliowych woreczków, a kosztuje 100 kyat (800 kyat to obecnie 1 USD). Podobno, choć to tylko zasłyszane, niektórzy dodają do betelowych żujek też odrobinę marihuany.
o betelu słyszałem, ale o tym białym dodatku nie miałem pojęcia
Miałem okazję spróbować betelu w Birmie w styczniu, 2019 roku. Mocny, ale może dlatego, bo był z „dodatkami”. Ta biała maź, o której piszesz, to wodorotlenek wapnia.
Jeśli chodzi o nazwę, to polskie słowo „betel” jest wzięte z angielskiej (bądź łacińskiej) nazwy jednego ze składników używki, czyli z liścia. Wiele innych języków używa zupełnie innych nazw, zazwyczaj są to wariacje słowa „paan”.
W Birmie, Mjanmie, na „betel” mówią „Kwun-ya”, co wymawiane jest [koːnja]
Pozdrawiam serdecznie.
Piotr Strzeżysz
Zazdrość! Też chcieliśmy wjechać rowerem do Birmy (nadrobiłem na Twoim blogu, gdzie jesteś i co robisz :) ale w 2012 roku było to jeszcze nie możliwe. Ciekawe jest to, że my się minęliśmy jakoś mega w tej Birmie. Bo też tym przejściem granicznym w Mae Sot wyjeżdżałem i też byłem w styczniu/lutym! Well, to by było dopiero spotkanie!
Zdrowia i powodzenia!
A.