Rajskie wyspy na Mekongu opuszczaliśmy nieśpiesznie… rzekłbym, że wcale nam się nie chciało stamtąd wyjeżdżać, jednak nad naszymi głowami wisiało widmo wygasającej wizy laotańskiej, więc cóż zrobić. Ruszyliśmy w drogę na Płaskowyż Bolaven. Do miejsca, które przywołało moje dawne, wcale nie najmilszej wspomnienia z Ameryki Południowej…
Z Si Phan Don do Pakse jechaliśmy w trochę bardziej cywilizowany sposób, w minibusie. Mimo, iż nie bardzo chcieliśmy, to jednak tak było najtaniej, gdyż w cenę biletu na minibusa wliczony był transport łodzią na ląd. Opcją kombinowana na własną rękę – łódką z wyspy plus lokalny transport do Pakse wychodziła 1,5 usd drożej. Czyżby dumping? Zacisnęliśmy więc zęby i wpakowaliśmy się do minibusika z klimatyzacją.
Stan lekkiego zaniepokojenia przychodzi zawsze, gdy ma się coś wydarzyć, zwykle niedobrego. Wyczuwam go intuicyjnie, ale nie mogłem zlokalizować tym razem ewentualnego źródła nieszczęścia. Jedziemy więc tym busikiem i nagle wpadamy w dziurę na drodze. Kierowca gwałtownie odbija kierownicą, aby nie wjechać w kolejną i wtedy z dachu dobiega nas łomot. Przez okno widzę, że jakiś plecak zaczyna spadać z dachu. Myślę sobie – nie chciałbym być na miejscu jego właściciela i w tej samej chwili ze zgrozą stwierdzam, że ten oto plecak ma niebieski pokrowiec i wygląda identycznie, jak jeden z naszych plecaków. Teraz egoistycznie podchodząc do tematu modlę się już tylko, żeby nie był to mój plecak, a Alicji, a po drugie, żeby ta cienka tasiemka, na której jeszcze ów plecak wisi wytrzymała kilka chwil. W tym samym momencie krzyczę na kierowcę, który popisał się refleksem. W górnej części plecaka, jak na złość, tym razem włożyłem laptopa i teleobiektyw. Jak huknie na dół, to raczej po sprzęcie, bo nawet do głowy mi nie przyszło, aby to jakoś zabezpieczać. Że co? Że z dachu może spaść plecak – nie możliwe. O mały włos…
Wszystko jednak kończy się szczęśliwie. Plecak zostaje przymocowany dwoma linami przez kierowcę, a przerwie na postój wdrapuję się sam i dociągam go trzecią. Tak na wszelki wypadek. Godzinę później jesteśmy w Pakse, a że byliśmy tu tydzień wcześniej, to już mamy rozeznanie w cenach, godzinach i w ogóle w terenie. Tutaj warto wspomnieć, że dworzec, z którego odjeżdża się do Paksongu, czyli na Bolaven Plateau jest oddalony prawie 10 km od Pakse, czyli trzeba wiedzieć, kiedy kierowcy powiedzieć, że chce się wysiąść. W przeciwnym wypadku kolejne koszty – tuk tukiem z centrum na dworzec.
Na dworcu dopadają nas kierowcy, którzy pytają gdzie jedziemy – Paksong. Chwila namysłu i już widzę, że cena będzie z kosmosu. I jest – trzy razy większa niż dla Laotańczyków. Przedstawiamy fakty, nas jest 4 (my, Ania i Trev), wy macie auto, w którym macie już trzy osoby, ale ciągle wam się nie opłaca jechać. Mamy czekać na autobus, czy nas weźmiecie za ceną bardziej przystępną. Myślą mądrze i w końcu się godzą. Sukces pełną gębą :)
Wspinamy się na płaskowyż, a ja mam nieodparte wrażenie, że już to gdzieś widziałem. Co prawda nie było tak zielono i soczyście (mam na myśli dżunglę), ale jakoś dziwnie czuje się tutaj znajomo. Dojeżdżamy do Paksongu, znajdujemy obskurny 3-osobowy pokoik w jakimś opuszczonym pokolonialnym pałacyku i szukamy jakiegoś jedzenia.
Tutaj moje spostrzeżenie, choć pewnie będę trochę niesprawiedliwy i zbuduję stereotyp, ale jednak sobie na to pozwolę. Podróżujemy z Trevem, który jest zawodowym fotografem-backpackerem. Ania poznała go gdzieś w Kambodży. Trev wygląda na naprawdę równego gościa i chyba faktycznie nim jest. Robi genialne zdjęcia (i zbiera za nie międzynarodowe nagrody), jeździ z plecakiem, umie zagadać, pociągnąć rozmowę, jest otwarty, ale i asertywny. Lubię takich ludzi, ale… w ciągu jednego dnia zdarzają się trzy sytuacje, które chciałbym tutaj uwypuklić. My Polacy (nie mówię tu tylko o nas, ale o większości naszych rodaków podróżujących z plecakiem) zwykle za granicą nie dajemy sobie w kaszę dmuchać – targujemy się ostro i zwykle z dobrym skutkiem, kombinujemy jak maksymalnie obciąć koszty, a na standardzie nam zwykle nie zależy. Anglicy, Amerykanie, Niemcy i jeszcze kilka nacji jednak zachowuje się inaczej (tak, wiem generalizuję) – przystają szybko na zaproponowane ceny, pokój bez klimatyzacji raczej w grę nie wchodzi, jedzenie tylko w dobrej knajpce (tu prym wiodą jednak Francuzi). Trev, gdy ja negocjuję cenę za transport do Paksongu sprawia wrażenie – o co ten Polak się tak rzuca? Walczy tutaj o dwa dolary od osoby? Nie powiedział tego, ale takie odniosłem wrażenie, gdy na niego spojrzałem. Gdy szukaliśmy noclegu szybko przystaną na propozycję właściciela i wziął pokój bez żadnej negocjacji ceny tylko dla siebie, za który zapłacił dwa razy tyle, co my razem za 3-osobowy. Tak się nie robi, bo lokalsi przestają nas szanować. Oni tutaj we krwi mają targowanie, zawyżają ceny, aby przy targowaniu zejść, do im odpowiadającej. Godząc się na pierwszą propozycję, tracimy szacunek w oczach tych ludzi i osąd jest prosty – głupi, można go jeszcze na czymś orżnąć. Apogeum tego można obserwować w Wietnamie, gdyż tam ludzie są nie dość, że bardziej pazerni to do tego i bez skrupułów.
Przychodzi czas kolacji i szukamy knajpki. Paksong, cóż… bazą turystyczną tą on się pochwalić nie może, ale właśnie w tym jego klimat. Zamawiamy jedzenie – jakieś proste nudle, a Trev się oburza, że za taką cenę takie proste jedzenie? Rzuca kartą menu i wychodzi w poszukiwaniu czegoś innego. Jak się potem okazuje, znajduje gotowane jajka na bazarze, które pewnie nie były dużo tańsze (choć to już mój domysł). Czy tylko ja mam takie wrażenie, że Polacy (ale też Czesi i Rosjanie), {joomplu:1923}{joomplu:1924} dużo lepiej sobie radzą w takich podróżach? Oczywiście mam na myśli tutaj tutaj plecakowiczów, zwanych tez backpackerami.
Rano wsiadamy na dwa wynajęte motory i ruszamy w drogę przez bezdroża Bolaven Plateau w poszukiwaniu plantacji kawy. Tak, kawy właśnie. Skąd ona tutaj? To bezsprzecznie najlepsza pozostałość w Laosie po francuskich panach, którzy ten region świata kolonizowali, a efektem ich dzieła jest twór, w naszej świadomości utrwalony jako Indochiny.
Kawa z Płaskowyżu Bolaven to, po brazylijskiej rzecz jasna, najlepsza jaką miałem okazję do tej pory pić w lokalnych warunkach. Ciepła, podana z gęstym, słodkim mlekiem, którego smak przebija mi się z lat dziecięcych (późny PRL), a której już dziś nie ma w sklepach. Zakupiona ma się rozumieć na miejscowym targu… budzi z porannego odrętwienia, laotańskiej senności i lenistwa, która udzielają się tutaj i nam. Jest po prostu pyszna, ale w Europie to ja o laotańskiej kawie nie słyszałem. Dlaczego?
Francuzi zasiali tutaj dwa rodzaje – arabica i robusta. Źródła podają, iż Laotańczycy zbierają od 15 do 20 tys. ton kawy rocznie w proporcjach 80-20 na korzyść robusty. Ta wywodzi się z Afryki Zachodniej, rośnie szybciej niż arabica, jest też bardziej odporna na zmiany klimatu. Niestety gatunkowo jest gorsza i stosuje się ją w tańszych kawach jako tzw. wypełniacz. To co podróżni(cy) często piją w kawach „3 w 1” lub w innych kawach instant to właśnie w dużej mierze jest robusta. Arabica jest bardziej szlachetna, ale i oczywiście droższa. Dobrze dość tych technicznych wywodów, dla głodnych większej ilości danych na temat obu tych kaw polecam ciekawe zestawienie – robusta vs. arabica.
Przez pierwsze kilka kilometrów droga jest idealna, pogoda jest idealna, nie gorąco, bo jesteśmy na płaskowyżu, ale słonecznie. Do tego piękne białe cumulusy wiszą bardzo nisko nad naszymi głowami nie dając {joomplu:1911}nam zapomnieć, że jesteśmy na plateau. Po kilkunastu minutach jazdy zjeżdżamy z głównej drogi i zaczyna się off-road, a raczej z Trevem zamieniamy się w graczy komputerowych. Siedzimy na motorach jadać jeden za drugim i wymijamy nie dziesiątki, nie setki, a chyba tysiące dziur na drodze. W rękach mamy joystick, którym tak na prawdę jest kierownica motora i ciągle tylko w prawo, w lewo, w lewo, hamulec, łup – nie udało się. Gaz, hamulec, hamulec, gaz, w prawo! Zabawę mamy przy tym przednią, dziewczyny trochę mniejszą, gdyż muszą nam w 100% zaufać, trzymać się z tyłu i przełykać ślinę co gwałtowniejszy manewr. No i nie mają tej frajdy i zewu przygody, który widzimy z Trevem na wzajem w swoich oczach. Jak dzieci, jak duże dzieci! :)))
Mijamy wioski, czasem przystajemy. Robimy zdjęcia. Pogoda piękna, światło piękne. Kawa rozłożona na gumowych plandekach przed domostwami laotańczyków. Wchodzimy raz po raz i pytamy, czy możemy pooglądać, zrobić kilka zdjęć. Nikt nie protestuje, do tego się uśmiechając i tłumacząc na migi, co i jak z tą kawą. Mamy niesamowitą frajdę z tego dnia i szczęśliwi jesteśmy, że tu zdecydowaliśmy się przyjechać. Zapach kawy nie daje nam o tym zapomnieć, jednak co może dziwić, najmniej intensywny jest on na samych plantacjach. Dzięki uprzejmości stróża jednej z nich wjeżdżamy na skuterach na teren tutejszej, kilkukilometrowej plantacji. Widzimy duże, mniejsze i bardzo malutkie drzewka… widać, że wszystko przemyślane. Jak jedne się „wyeksploatują” to następne je automatycznie zastępują. Jednak jest już po zbiorach i nie mamy możliwości zobaczyć, jak owa czynność przebiega. Większość kawy już się suszy, ale z drugiej strony świetnie to wygląda, gdy jedziemy na skuterze – po prawo i po lewo, przy każdym nawet najmniejszym domku suszą się połacie kawy… i do tego to soczyste, błękitne niebo! Bajkowy krajobraz!
Trev decyduje się wejść do jednej ze szkól w mijanych wioskach – chce porobić zdjęcia. I my na to przystajemy, bo decyzja świetna. Chłopcy chętnie pozują do zdjęć, dziewczynki nieśmiałe – chowają się za winklem lub zasłaniają twarz,a jedna nawet wystawia mi język. Trzeba znaleźć jakiś sposób, aby je trochę przekonać do siebie. Po czasie nam się udaje i one pozując, a my im robiąc zdjęcia świetnie się przy tym bawimy.
Czas jednak leci. Do wodospadu, który w teorii był dziś naszym celem jeszcze kawał drogi, a trochę się zagapiliśmy. Wsiadamy na skutery, jednak droga nie pozwala jechać szybko, tym bardziej że całkowicie kończy się dziurawy asfalt i pod kołami mamy miałki szuter. Zaczyna się gęsta dżungla, droga coraz bardziej się wije i co rusz jest pod górę, a potem z górki. Tak kilka krotnie, co nasze skutery mocno rozgrzewa. Ledwo zipią. My (ja i Trev) jednak świetnie się znów bawimy, bo teraz mamy prawdziwy off-road. Drugi level naszej gry komputerowej w tumanach kurzu ;)
Dojeżdżamy do wodospadu, ale widzimy go tylko z drogi. Ogromny, huczy pokazując, że żartów z nim nie ma. Chciałoby się podejść do niego, jednak za chwilę będzie się ściemniać, a my mamy przed sobą jeszcze dobre półtorej godziny – 3 level naszej gry – jazda nocą :) Bez większych przygód docieramy do Paksongu, już trochę zmęczeni. Myślę, że podjęliśmy dobrą decyzję, że nie poszliśmy na dół do wodospadu. Szkoda, ale coś za coś. Cały dzień obfitował w ciekawe przeżycia… wybraliśmy postawę bardziej zachowawczą niż eksploratorską.
Następnego dnia rozdzielamy się. Ania wypożycza rower i jedzie zobaczyć bliżej położony wodospad, a my wychodzimy na drogę i po kilku minutach łapiemy autobus, którym docieramy do Attapeu – przygranicznego miasteczka, z którego będziemy atakować Wietnam.
Ja w końcu przypominam sobie z czym kojarzy mi się Bolaven Plateau – boliwijskie Altiplano. Tam też było {joomplu:1935}takie soczyście błękitne niebo, mocne słońce, nisko wiszące cumulusy. a wieczorami chłód. Tam też ludzie mają ciemną, spaloną słońcem skórę i ostre rysy twarzy wyrzeźbione przez zimny wiatr. Do tego stroje. I jedni i drudzy są mniejszościami etnicznymi, ubierają się w kolorowe, zwykle pasiaste swetry. Boliwijczycy z Płaskowyżu Altiplano noszą jeszcze ciemne, okrągłe, niewielkie kapelusze, których u Laotańczyków z Płaskowyżu Bolaven raczej brak. Mimo, iż Altiplano położone jest średnio o prawie dwa kilometry wyżej od Bolaven, to jednak wszystko poza tym jest takie samo. Będąc więc na Bolaven mimowolnie wróciłem wspomnieniami do Boliwii, z którą rachunki mam nie wyrównane…
apropos kawy laotańskiej – w Europie jest rzadka, ekskluzywna i bardzo droga :)