Czasem mam wrażenie, że jestem w zupełnie innej rzeczywistości. Niby Europa, niby kraj, który mniej więcej znam, a jednak jest między nami dość duża różnica, która daje o sobie znać przy każdej rozmowie. A kiedy jest to rozmowa o elektrowni jądrowej, to mimo, że wiele informacji już sobie przyswoiłam, to nadal mam wrażenie, że we Francji ten temat jest zupełnie inaczej traktowany. Na szczęście dzięki temu, że jadę rowerem, mam znacznie ułatwione nawiązywanie kontaktów, bo ludzie są zwyczajnie ciekawi samotnie szwędającego się obcokrajowca, w dodatku węszącego w temacie energii jądrowej.
Chciałam pojechać do Francji jeszcze wiosną, taką świeżą, buchającą zielenią, ukwieconą, pachnącą. Uznałam, że przełom kwietnia i maja pod tym względem będzie idealny. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że przez ponad połowę mojej rowerowej wycieczki mógłby padać deszcz. A jednak stało się… po pierwszych dniach idealnej, słonecznej pogody nadciągnęły gęste chmury, które towarzyszyły mi prawie do końca pobytu we Francji. Nie, oczywiście, że nie narzekam, wręcz przeciwnie. Z zadziwieniem obserwowałam jakie to artystyczne pokazy odbywały się na niebie. Czasem chmury formowały przedziwne kształty i przybierały zupełnie nierealne kolory. Sinoniebieskie, trochę szare i czasem wpadające w fiolet niebo kontrastowało z intensywną o tej porze roku zielenią drzew. Przez strumienie drobnych kropel zimnego wiosennego deszczu, przebijały ciepłe promienie słońca.
Jak na złość, 1 maja rozpadało się już na dobre. Akurat tego dnia postanowiłam pojechać do Chambord, jednego z absolutnych „must see” na szlaku zamków nad Loarą. Nie dało się tu zgubić drogi, bo mimo słabej pogody do zamku ciągnęły autokary pełne turystów – jechały jeden za drugim.
Gdy dotarłam na miejsce zobaczyłam przede wszystkim ogromny parking wypełniony po brzegi samochodami. Zamek przeżywał właśnie pierwszomajowe oblężenie. Tłumy turystów odzianych w plastikowe płaszczyki i chroniących swoje głowy pod parasolami, krążyły wokół zamku, budek z pamiątkami i targu staroci, który odbywa się w Chambord tradycyjnie zawsze 1 maja. Podobno to nie są takie starocie ze strychu babci, tylko bardzo wartościowe meble, dzieła sztuki, ceramika, narzędzia i różnego rodzaju bibeloty, ale cenne bibeloty. Każdego roku przyjeżdża tu około 500 wystawców z całej Francji, żeby zaprezentować najbardziej wartościowe zbiory. Pewnie gdyby pogoda dopisała to impreza byłaby bardziej udana, a tak odwiedzający skupiali się najbardziej na tym żeby nie zmoknąć.
Dlaczego w ogóle piszę o Chambord? Bo to jeden ze sztandarowych zamków na turystycznej trasie, choć akurat nie jest położony nad samą Loarą, tylko w jej pobliżu. Każdego roku przyjeżdża tu 1,5 miliona turystów, sam zamek zwiedza ok 750 tysięcy, a plan rozwoju zakłada jeszcze zwiększenie tej liczby. Nie ma tu znaczenia fakt, że 15 km dalej znajduje się jedna ze starszych elektrowni jądrowych Saint Laurent des Eaux. To jedyna elektrownia we Francji, w której wydarzyły się dwie największe awarie, zaklasyfikowane jako stopień 4 w skali INES, czyli „awaria z lokalnymi skutkami”. Lokalne skutki oznaczają tyle, że do otoczenia została uwolniona nieznaczna ilość substancji promieniotwórczych.
Zamek w Chambord otacza dość gęsty las i nie widać stąd ani wież chłodniczych, ani unoszących się z nich obłoków pary. Turyści w większości nie zdają sobie sprawy z tego, że elektrownia jądrowa jest tak blisko. Oczywiście z ciekawości postanowiłam odwiedzić Centrum Informacji Publicznej, które działa przy elektrowni.
Zanim dojechałam do bramy samej elektrowni mijałam długie szeregi szklarni, w których uprawia się warzywa i hoduje kwiaty. Dlaczego są tak blisko elektrowni jądrowej? Podobnie jak we wcześniej odwiedzonej przeze mnie elektrowni jądrowej w Dampierre, tak i tutaj wykorzystuje się ciepłą wodę z elektrowni do ogrzewania szklarni. Rolnicy dostają źródło ciepła za darmo, ale sami muszą już zadbać o instalację.
Gdy dojechałam na miejsce, okazało się, że właśnie odbywa się zwiedzanie Centrum Informacji Publicznej z przewodnikiem. Grupę stanowiły 3 osoby: rodzice i nastoletni syn, którzy przyjechali na długi weekend pozwiedzać zamki i przy okazji skorzystali z możliwości zwiedzania elektrowni. Z uwagą przysłuchiwałam się co ich najbardziej interesuje. Pytali głównie o aspekty techniczne samego funkcjonowania elektrowni i o rozwiązania jakie się stosuje w przechowywaniu radioaktywnego materiału. Przewodnik cierpliwie odpowiadał na każde pytanie. Miałam wrażenie, że był dobrze przygotowany zwłaszcza na kłopotliwe, niewygodne pytania. Powiedziałabym nawet, że wręcz na nie czekał, żeby tylko udowodnić, że się mylę.
Gwoździem programu zwiedzania Centrum okazało się przyspieszone „szkolenie” z procedur zakładania odzieży roboczej w przypadku pracy w strefie, w której może wystąpić promieniowanie. Początkowo procedury wydają się bardzo skomplikowane, bo wszystko trzeba ubierać w ściśle określonej kolejności. Oczywiście to była tylko prezentacja na potrzeby odwiedzających Centrum Informacji, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tę wiedzę będę jeszcze miała okazję wykorzystać w sposób bardzo praktyczny…
Jeszcze zanim wyruszyłam na trasę, a potem już jadąc wzdłuż Loary, słyszałam wiele razy o miasteczku Beaugency. Wiele osób zachwycało się tym miejscem, szczególnie zabytkową zabudową, starym mostem i pobliskim rezerwatem przyrody na lewym brzegu rzeki. Beaugency jak najbardziej leżało na mojej trasie, tym bardziej, że stąd jest lekko ponad 10 km do elektrowni Saint Laurent des Eaux. Miasteczko faktycznie urocze i chciałam się poszwendać trochę po starych, kamiennych ulicach, ale deszcz znacznie przyspieszył moje zwiedzanie.
Szybko jeszcze rzuciłam okiem na rezerwat przyrody Rives de Beaugency. Zobaczyłam w nim potencjał na dłuższy piknik, bo było dokładnie tak jak lubię – trochę dziko i miejsca, w których chce się usiąść i tylko obserwować co ta natura stworzyła. Gwarno tu, bo wysepki na Loarze są zamieszkane przez ptaki, głównie rybitwy i mewy. Właściwie wystarczy wyjść ze starej części miasta, przejść przez most na drugą stronę Loary i już się jest w tej zupełnie innej rzeczywistości ptaków, bujnych roślin i tam misternie konstruowanych przez bobry, które są tu pod ochroną. Loara zaskakuje mnie cały czas właśnie takimi miejscami.
Miałam wrażenie, że przemieszczam się razem z deszczem. Gdy tylko dojeżdżałam do jakiegoś zamku – pompa. Lało jak z cebra tak, że aparat żal było wyciągać, a i przyjemności w tym jakoś znaleźć nie mogłam. Skróciłam więc moją trasę zamkową i jechałam spokojnie wzdłuż Loary do Chinon, które było ostatnim punktem rowerowej wycieczki.
Tu znów zaskoczenie. Nie spodziewałam się, że to tak urokliwy region. Można było jechać po prostu przed siebie, polnymi drogami i zawsze trafiło się w jakieś ciekawe miejsce. Zwykle był to ukryty wśród ogrodu mały zamek, albo jakiś stary, kamienny dom otoczony kwiatami i opleciony zielonymi pnączami. Zanim dojechałam do samego miasta krążyłam cały dzień po okolicznych wzgórzach, na których rosną winorośla. O tej porze roku są jeszcze dość małe, liście dopiero zaczynają się rozwijać. Hoduje się tu głównie odmiany winorośli cabernet franc i cabernet-sauvingon, które uzyskują charakterystyczny smak dzięki składowi tutejszych gleb i odpowiedniemu nasłonecznieniu – faktycznie, gdzie okiem sięgnąć, tam pagórki pełne winorośli.
Snując się bez z góry ustalonej marszruty, wypatrywałam na horyzoncie charakterystycznych dla elektrowni jądrowej wież chłodniczych. Nie zauważyłam. Jedynie długie linie sieci wysokiego napięcia ciągnęły się kilometrami. To przecież znak, że elektrownia jest blisko, a jednak nigdzie nie było jej widać.
– Elektrownia jądrowa? Nie zobaczysz jej stąd. Jest dobrze schowana, żeby jej nie było widać. – Wyjaśnia mi młody sprzedawca wina, pracujący w jednej z tradycyjnych winnic. – Kiedy powstawała ta elektrownia miejscowi, głównie rolnicy i producenci wina, nie zgodzili się, żeby postawili te dymiące wieże. To psułoby krajobraz i odstraszało klientów.
– W takim razie w tej elektrowni nie ma wież chłodniczych?
– Są. Niskie, ale za to szerokie. Nie widać ich stąd ani z zamku w Chinon. I dobrze. Ja tych czasów nie pamiętam, ale mój ojciec mógłby Ci więcej na ten temat opowiedzieć…
Faktycznie. Zwykle już z daleka widziałam budynki elektrowni i obłoki pary, a tym razem za nic nie mogłam zlokalizować elektrowni, aż do momentu gdy już do niej dojechałam. Wieże chłodnicze rzeczywiście bardziej przypominają latające spodki niż te tradycyjne masywne, wysokie tuby. Potwierdziła się więc informacja, że elektrownia została zbudowana tak, aby nie była zbyt widoczna z okolicznych wzgórz. Wokół terenu, na którym znajduje się elektrownia powstało miasteczko, w którym mieszkają głównie pracownicy z rodzinami. Nie ma tu więc w bezpośrednim sąsiedztwie atrakcji turystycznych, które mogłyby „ucierpieć” z powodu mało urodziwego sąsiada.
Podobnie jak w Saint Laurent des Eaux i w Dampierre, tu też ciepłą wodę z elektrowni wysyła się do pobliskich gospodarstw rolniczych, żeby ocieplić szklarnie. Industrialne, betonowe budynki elektrowni mocno kontrastują ze znajdującymi się obok szklarniami.
To właśnie tu, w elektrowni jądrowej Chinon miał mnie czekać dzień pełen wrażeń, bo wreszcie miałam zobaczyć coś więcej niż tylko Centrum Informacji Publicznej. Wyznaczonego dnia stawiłam się o 8:30 rano w elektrowni. Wiedziałam, że program dnia jest dość rozbudowany, ale tak zorganizowanego i serdecznego przyjęcia się nie spodziewałam. Na samym początku miałam okazję porozmawiać z panią Dyrektor Komunikacji, więc z osobą, która dobrze wie jak zadbać o dobry wizerunek firmy.
Dowiedziałam się między innymi, że 19 czerwca zostanie otwarte muzeum w samym środku elektrowni. Do tego celu zaadaptowano dawny budynek pierwszego reaktora, który ma kształt kuli, stąd też jego nazwa „La Boule”. I tu taka ciekawostka. Wiemy już, że w latach 60-tych, kiedy projektowano elektrownię jądrową w Chinon, mieszkańcy regionu nie chcieli, żeby jej budynki było widać z daleka. Gdy jednak po 10 latach pracy elektrowni zapadła decyzja o rozbiórce pierwszego reaktora i charakterystycznego budynku „La Boule”, okazało się, że okoliczna ludność nie zgodziła się na to. Byli już przyzwyczajeni i przywiązani do metalowej konstrukcji w kształcie kuli. Wtedy powstał pomysł stworzenia „Muzeum Atomu”, które zostało otwarte w 1986 roku. Przez jakiś czas muzeum było nieczynne i w tym roku, po modernizacji ma znów zostać oficjalnie otwarte.
Ciekawe, bo z jednej strony ludzie nie chcą, żeby elektrownia szpeciła ich okolicę, a z drugiej przywiązują się do tego jednego, charakterystycznego elementu. Z resztą „La Boule” stała się nieoficjalnym symbolem elektrowni. Jaki jest dokładny powód, trudno jednoznacznie określić. Może to po prostu sentyment, może jest symbolem dawnych czasów, który przypomina emerytowanym pracownikom ich młodość… Pewnie wszystko po trochu. Dobry temat na reportaż.
Podczas porannego spotkania dużo rozmawialiśmy o przepływie informacji, która musi być rzetelna i transparentna. Elektrownie jądrowe we Francji mają kilka środków komunikacji ze społeczeństwem, to głównie Centra Informacji Publicznej, o których ciągle tu piszę i strona internetowa, na której można znaleźć wiele informacji o tym co się dzieje w elektrowni i wokół niej. Każdy kto mieszka w okolicy może sobie zamówić miesięczny raport, który wysyłany jest też do mediów i lokalnych władz. Dodatkowo istnieje jeszcze niezależna Lokalna Komisja Informacyjna (C.L.I. – La Commission Locale d’Information), która zrzesza przedstawicieli władz publicznych, ekspertów od bezpieczeństwa i przedstawicieli stowarzyszeń ochrony środowiska. C.L.I. monitoruje wszelkie działania elektrowni i przekazuje informacje lokalnej ludności.
Potwierdziło się więc to, co zauważyłam już na początku tej podróży, informacja o działalności elektrowni i monitoringu środowiska, to tutaj podstawa. Naprawdę robi się wiele by zaspokoić ciekawość, rozwiać wątpliwości, czy wyjaśnić zaistniałe okoliczności ludziom, którzy mieszkają w pobliżu elektrowni jądrowych, ale też wszystkim, którzy tej informacji się domagają.
Dobra, przejdźmy do sedna, czyli do środka elektrowni jądrowej w Chinon. W pierwszej części zwiedzania dołączyłam do grupy uczniów. Zaopatrzeni w odpowiednie obuwie, kaski, żarówiaste kamizelki i identyfikatory weszliśmy do sali maszyn. To w niej powstaje prąd. Mówiąc w skrócie to ogromna, wysoka hala w której jest mnóstwo rur i okazałe bryły turbin napędzanych parą, generatora energii i kondensera. Ciekawe, że w sali maszyn nie było prawie nikogo… Podobno gdy wszystko działa jak należy, nie ma potrzeby, żeby pracownicy przebywali w tym budynku.
Prawdziwa atrakcja czekała mnie po południu. Już bez grupy uczniów, tylko w towarzystwie przewodników zwiedzałam budynek, w którym znajduje się słynny basen. To tu przechowuje się pręty paliwowe, które zostały wyjęte z reaktora lub czekają na to aby tam wylądować.
To właśnie w tym momencie nabyta wcześniej w Saint Laurent des Eaux wiedza o kolejności i procedurach zakładania ubrania roboczego, bardzo mi się przydała, bo miałam szansę to wszystko przećwiczyć, ale tym razem bardzo na serio. Budynek basenu to już strefa zagrożona promieniowaniem, więc trzeba zachować wszystkie nakazane środki ostrożności.
Na samym początku trzeba się rozebrać do bielizny iw takim „ubiorze” przechodzi się do następnej szatni. Tu dostałam cały zestaw ubrań, w odpowiedniej kolejności: t-shirt, skarpety, kombinezon, buty, rękawice bawełniane i rękawice gumowe, jednorazowy czepek, kask i zatyczki do uszu. Oczywiście dostałam też dozymetr, który bada ilość promieniowania jakie przyjęłam w czasie pobytu w tej strefie. Najgorsze jest to, że nie można się podrapać po twarzy, bo jeśli na rękawicy znajdzie się kurz radioaktywny, to dotykając twarzy można go sobie właśnie zaaplikować niechcący. Drapanie po twarzy – zabronione! Tak, naprawdę można było się podrapać, tylko trzeba znać na to sposób… dość prosty. Odchyla się na chwilkę górną część rękawicy ochronnej i można się drapać lewą stroną, na której kurz nie ma szansy osiąść.
Przyznam, że cała ta procedura jest trochę skomplikowana i na początku zabiera sporo czasu, w dodatku ustawiła mi w głowie, że oto wchodzę do strefy, w której mogę być narażona na promieniowanie. W rzeczywistości, prawie go tam nie było. Mimo wszystko czułam się trochę nieswojo.
Basen. Robi wrażenie. Po pierwsze głębokość, po drugie ten charakterystyczny niebieski kolor i zatopiona w nim olbrzymia metalowa konstrukcja. Najbardziej dręczyła mnie świadomość, że nie można nic tam upuścić, żeby nie zanieczyścić wody, bo zwykle w takich przypadkach coś mi się przytrafia, tak na przekór, żeby za nudno w życiu nie było… Trzymając więc w garści moje zatyczki do uszu i zaciskając mocniej pasek przytrzymujący kask dreptałam wokół basenu pełnego uranu. Trochę ciarki po plecach przechodzą gdy patrzy się na zanurzone w wodzie pręty. Zrobiło to wszystko na mnie dość mocne wrażenie, więc z trudem skupiałam się na wyjaśnieniach moich przewodników, zwłaszcza, że słownictwo techniczne mam jeszcze słabo opanowane.
Cały ten budynek, w którym znajduje się basen wygląda bardzo sterylnie. Czułam się trochę jakbym była w środku scenografii jakiegoś filmu o przyszłości.
Gdy zwiedzanie się skończyło musiałam przejść przez dwie bramki które kontrolują, czy na ciele nie ma radioaktywnego kurzu. Trzeba było też oczywiście oddać kombinezon i inne elementy ubrania ochronnego i znów w bieliźnie podreptać do osobnej szatni, gdzie odbiera się swoje ciuchy i wreszcie można było się ubrać. Uff…
Wizyta naprawdę była pełna wrażeń. Na przemian towarzyszyły mi ciekawość, zadziwienie, lekki strach, podziw, kilka zwątpień. Po całym dniu spędzonym w elektrowni jądrowej głowa mi pękała od lawiny informacji. Moi przewodnicy zadbali, żebym opuściła elektrownię z odpowiedziami na wszelkie pytania, które powstawały w mojej głowie.
Z wielką przyjemnością spędziłam jeszcze dwa ostatnie dni w okolicy Chinon, bo jest tu co oglądać, a i pogoda się nieco polepszyła, przynajmniej przestało padać. Spokojnie objeździłam więc jeszcze okoliczne winnice, zajrzałam do wykutych w wapiennej skale domów troglodyckich i zerknęłam na tę cudną okolicę ze wzgórza zamkowego w Saumur. To są tereny nie tylko piękne pod względem natury, ale ilość ciekawych wydarzeń historycznych, które rozgrywały się w Dolinie Loary jest imponująca. Tę historię czuje się tu na każdym kroku. Od Orleanu nieodłącznie towarzyszą mi ślady działalność dzielnej Joanny d’Arc i francuskich monarchów. Oj działo się tu, działo… Daję słowo, że dla kogoś, kto kocha historię ten region będzie trójkątem bermudzkim.
Czas na mojej samotnej wycieczce rowerowej szybko płynął. Gdyby nie bilet lotniczy to pewnie jeszcze trochę dłużej bym tam została, bo chętnie przejechałabym szlak rowerowy wzdłuż Loary do samego morza. No cóż, wzywały obowiązki, a „La loire à Vélo” jeszcze kiedyś przejadę w całości.
Wypadałoby podsumować jakoś cały ten wyjazd. Tak się stanie, ale myślę, że będzie to zupełnie osobny wpis. Andrzej też ma swoje Elektrownie jądrowe w Szwecji, więc myślę, że warto by było je porównać.
proszę się skupić Pani Alicjo! ;)
Aga, jestem skupiona jak nigdy, z przerw korzystam ;-)
W zeszłym roku byłam z moją kuzynką na tej wycieczce po zamkach nad Loarą, ale nasz przewodnik nigdy nic nie opowiadał, że tam są elektrownie atomowe i że można je zwiedzać. Ale i tak bym się bała tam wejść. Pozdrawiam
Marta, to nie jest tak do końca, że elektrownię jądrową można zwiedzać. Po odpowiednio wcześniej zgłoszonej rezerwacji (ok 4tyg. wcześniej) można faktycznie dołączyć do grupy, która zwiedza niektóre części elektrowni, najczęściej to sala maszyn. Natomiast dla każdego dostępne jest Centrum Informacji Publicznej i tam można dowiedzieć się jak działa elektrownia i zadać wszystkie nurtujące nas pytania.
Sama się zastanawiam, czy wizyta w takim CIP mogłaby być częścią wycieczki „Zamki nad Loarą”…
Ciekawy artykuł i super zdjęcia!
Dzięki. Trudno w sumie wszystko to opisać w jednym poście… A najlepiej w ogóle to samemu tam pojechać. Polecam :)
Z powodu programu Vigipirate wszystkie centrale sa zamkniete dla zwiedzajacych do pazdziernika… Centra Informacji Publicznej sa otwarte.
…a ja zaliczylam cala trase- od Paryza do Nicei;)warto;)