Jak bardzo odwykliśmy od chodzenia. Wygoda, brak czasu, lenistwo zrobiły z nas ludzi, którzy mało chodzą. Tu w dolinie Bartangu poruszanie się na własnych nogach to wciąż podstawowy, a często jedyny środek transportu.
Oddalone od siebie o kilkanaście kilometrów wioski łączy droga, którą pokonać mogą głównie dzieła radzieckiej myśli motoryzacyjnej na cztery koła. Dla samochodu jak i kierowcy droga ta to prawdziwe wyzwanie. Każdego dnia mija nas 5-7 pojazdów. Bywa, że transport publiczny do najodleglejszych wiosek jest raz na 2 lub 3 dni. Jeżeli już jest, to jego cena zniechęca tubylców.

Nie pozostaje nic innego jak własne nogi. Ludzi maszerujących od wioski do wioski spotykamy codziennie więcej niż samochodów. Idą sobie spokojnie własnym rytmem. Często znają skróty. Gdy jedziemy drogą, pojawiają się znikąd, jak zjawy. Wychodzą nagle zza jakiejś skały lub nieoczekiwanie pojawiają się na skarpie machając do nas i wołając. Mają swoje tajne ścieżki najwidoczniej.
Niczego ze sobą nie noszą. Nie mają wody – mogą napić się ze strumienia. Nie mają nic do jedzenia, ani kawałka chleba, niczego. Idą 10, 15, nawet 30 kilometrów, pół dnia, cały dzień lub kilka dni. Maszerują rano lub wieczorem. Unikają wysiłku gdy jest najgoręcej. Wędrówka w upale to niepotrzebna strata energii. Lepiej usiąść gdzieś w cieniu i odpocząć.
Kobiety nigdy nie idą same. Najczęściej trójkami, ale i duety się zdarzają. Chronią się przed słońcem misternie zawijając głowę w chustę. Zawsze chętnie przystaną i zamienią kilka zdań, jeśli potrafią/nie wstydzą się mówić po rosyjsku. Zdarza się, że młode dziewczęta znają angielski i to dość dobrze. Lubią się tą umiejętnością wykazać. Są przy tym takie grzeczne i miłe. Używają wielu zwrotów grzecznościowych łagodnie je wypowiadając. Lubią kiedy się je za to skomplementuje i lekko się przy tym zawstydzają. To zawsze niezwykle sympatyczne spotkania. Zwykle kończą się zaproszeniem na herbatę, gdybyśmy kiedyś się jeszcze spotkali.

Mężczyźni chadzają samotnie, ale też chętnie zamienią z nami słówko. Taki standardowy zestaw pytań: skąd, dokąd, dlaczego, czy małżeństwo, ile dzieci, dlaczego żadnych, informują dość trafnie ile kilometrów mamy do najbliższej wioski i dziarsko wracają na swoje tajne ścieżki. Jeden z mężczyzn nawet kiedyś zawrócił, żeby nas poinformować, że przed chwilą wprowadził nas w błąd, bo najbliższa wioska znajduje się nie 23 a 19 kilometrów stąd…
Zdarzają się też rowery. Kompletnie przedpotopowe. Bez przerzutek oczywiście i z popsutym hamulcem. Siodełko obszyte starym swetrem. Zósemkowane koła. Opony, z których powychodziły druty poprzywiązywane do obręczy sznurkami zrobionymi ze szmatek. Masakra, a jednak jakoś na tym jeżdżą po tej kamienistej drodze.
Jeden z napotkanych lokalnych piechurów tłumaczy nam, że teraz i tak jest dobrze, bo droga otwarta i czasem coś przejedzie. Latem, gdy jest gorąco, lodowce topią się mocno zasilając rzekę Bartang, która wylewa i całkowicie zakrywa drogę. Wtedy nic już nie przejedzie. Na dodatek są jeszcze bezustannie osuwające się kamienie, które niszczą drogę. Kładzenie asfaltu nie ma więc żadnego sensu.
Cóż począć. Trzeba przywyknąć, spakować tobołek i iść odwiedzić chorą ciotkę, co mieszka 20 kilometrów dalej.
wow, to jest po prostu niesamowite, że w naszych czasach są tak trudne do życia miejsca, gdzie ludzie godzą się z tym i żyją w prosty sposób, w harmonii z z naturą…
a tymczasem wygodna MariOlka rozkminia jak tu jechać z Jakarty do Jogjakarty, aby nie doświadczyć indonezyjskich dróg (rzekomo w złym stanie)…
punkt widzenia zależy od punktu siedzenia:)
pozdrawiamy Was Wiaherki gorąco z Kuala Lumpur
Bardzo podobne spotkania mielismy podczas naszych trekkingow w Peru: z Cachory do Machu Picchu (http://poriomaniacy.blogspot.com/2013/06/cachora-choquequirao-machu-picchu-11.html) i pozniej w Kanionie Colca. Tez napotykalismy wioski, do ktorych nie prowadzila zadna droga, a jedynym sposobem dotarcia do nich bylo dojscie do nich przez gory, z mulem. Niesamowite spotkania. Niesamowite miejsca. Jakze rozne od tego co mozemy na codzien spotkac w Europie…