Tym razem do Pamiru przyjechaliśmy już nie na wariata. Był plan, który wytyczyliśmy sobie w ciepłym domu śledząc palcem po mapie krętą dolinę w Pamirze. Jeszcze w Polsce kupiliśmy suszone warzywa, przygotowaliśmy mięso i zapakowaliśmy próżniowo, aby przez te dwa tygodnie mieć siły nasz plan zrealizować. Spodziewaliśmy się mało uczęszczanej trasy jednak życie przyniosło zupełnie coś innego – bezdroża Pamiru okiełznać nie jest prosto.
Na pierwszy ogień poszła przełęcz Kyzyl Art (ok. 4400 m n.p.m.) na granicy kirgisko-tadżyckiej, którą już dobrze znaliśmy. Jednak o ile w zeszłym roku przejechaliśmy ją w miarę płynnie w tym roku zipieliśmy jak stare zardzewiałe lokomotywy – pięć miesięcy bez rowerów i zero formy.
Oczywiście na granicy znów zgarnęli nas do swojej budy znajomi antynarkotykowcy i także tym razem zaprosili na posiłek. Nie odmówiliśmy tym bardziej, że kombinacji konfitury + masło + świeżutki chleb nigdy się nie odmawia. Potwornie wymęczeni postanowiliśmy przejechać tylko z przełęczy górki nad Jezioro Karakul, gdzie zabiwakowaliśmy na około 4200m n.p.m., by lepiej się zaaklimatyzować do dalszej trasy.
Noc była bardzo chłodna, a silny wiatr przywiał chmury, które troszkę przyprószyły nas śniegiem.
Oczywiście plan był chytry, aby porobić fajne foty w tym pięknym miejscu, jednak pogoda była dużo gorsza niż końcem października zeszłego roku, więc wyszło jak wyszło, choć ma to swój klimat. Około 10-ej znów zerwał się wiatr, który wiał coraz mocniej. Gdy dojechaliśmy do wioski Karakul, zgarnęli nas na przepyszny obiad właściciele Home Stay Sadat. Gospodarza bardzo zaintrygował nasz plan przejazdu do Ruszan i udzielili nam kilku cennych rad. Z uporem maniaka mówił, że na naszej mapie nie ma zaznaczonej jednej przełęczy. Troszkę nas to zaniepokoiło.
Tuż po 13 wyruszyliśmy z Karakul w stronę skrętu na Ruszan i tutaj zaczęły się pierwsze problemy – wiatr. Momentami wiał tak mocno, że przewracał nas z rowerów. Przez prawie 4 godziny ujechaliśmy po asfaltowej drodze ledwie 18km i około 17-ej poddaliśmy się, bo w pewnym momencie nawet pchanie było wyzwaniem. W nocy oczywiście wiatr ucichł.
Na rano plan był taki – ruszyć o piątej, może szóstej, gdy jest jeszcze bezwietrznie i przejechać jak najwięcej. Niestety w pewnym momencie droga, którą przyszło nam jechać zaczęła przypominać małe wydmy piaskowe ponadziewane kamieniami i z szybkiego przejazdu nic nie wyszło. Jak i dnia poprzedniego wiatr zerwał się około 10 i wiał coraz silniej wprost w twarz. Resztkami sił dojechaliśmy do mostu, za którym skręciliśmy w prawo zmieniając kierunek jazdy i kierując się na rzekomą przełęcz, której szczyt był dziś naszym celem.
Droga pięła się ostro w górę, a co kilkaset metrów leżały fragmenty czaszek i poroża kozic. Wjechaliśmy na 4250 m n.p.m., aby wieczorem przekonać się, że droga się kończy, a my przy moście pomyliliśmy doliny i jesteśmy w niewłaściwej. Porównywanie koordynatów z mapą było dla nas bezwzględne – straciliśmy pół dnia i kolejne 3-4 godziny z dnia następnego. Pomyłkę rekompensowały piękne widoki.
Dolina, do której przez omyłkę dojechaliśmy okazała się być piękną, ale jednak nie naszą i musieliśmy wrócić do rozjazdu. Wodę z zamarzniętego strumienia najskuteczniej udało nam się wydobyć dopiero, gdy pojeździliśmy po nim rowerem.
Około południa wróciliśmy do punktu, w którym byliśmy o tej samej porze dnia poprzedniego. Najgorsze jednak, że wiatr nie dawał za wygraną. Mam wrażenie, że jechaliśmy wolniej niż idzie człowiek. Piętnaście kilometrów do rozjazdu zrobiliśmy w nieco ponad cztery godziny. Drogę umilały nam jednak świszczące na zabój świstaki, które co kilkadziesiąt metrów ostrzegały swoich ziomów o tym, że nadciągają jakieś dwa dziwnie wyglądające jaki.
Na nieosłoniętym od wiatru plateau zaczęły się pierwsze perypetie z rowerami. Napierającego wiatru nie wytrzymał mój łańcuch i z charakterystycznym brzdękiem oznajmił swój sprzeciw dla dalszej jazdy. Podczas wprowadzania go do szeregu, na horyzoncie pojawiła się trąba piaskowa, która szczęśliwi nas ominęła. Cel mieliśmy jeden – dojechać do rzeki na końcu plateau, mimo wiatru, mimo piasku – kończyła nam się woda i na noc musieliśmy być przy rzece. Droga co kilkaset metrów stawała się gorsza, a jak udało mi się wpaść w jako taki rytm jazdy usłyszałem krzyki zza pleców. Tym razem Alicji bagażnik powiedział basta i opadł na tylne koło.
Gdy tylko ujrzeliśmy rzekę nasza cała motywacja na dalsze jechanie opadła. Rozstawiliśmy namiot, ugotowaliśmy porządną kolację i gapiliśmy się ślepo w łańcuch ośnieżonych szczytów. Taki widok rekompensuje zmęczenie z całego dnia, które dociera do nas dopiero w momencie, gdy pół minuty po wejściu do śpiwora kompletnie wyłącza nam się umysł. Pstryk – śpimy.
Dzień następny był wielką niewiadomą. Starszy Kirgiz z wioski Karakul upierał się, że przed nami jest spora przełęcz, której samochody nie są w stanie pokonać, ale dlaczego nie umiał nam wyjaśnić lub my nie potrafiliśmy zrozumieć. Mówił coś o rzece i bardzo wąskiej drodze, a w sumie to kozim trakcie, który z dawnej sowieckiej drogi pozostał. Wszystko nam było obojętne byle tylko nie wiało.
Te słowa „wszystko mi jedno” wypluliśmy, gdy podczas wdrapywania się na stromą przełęcz ujrzeliśmy ten oto lodowiec. Przepchnięcie rowerów nie wchodziło w grę, gdyż szczeliny miały po około pół metra. Jasne było, że musimy wszystko z rowerów zdemontować i przenosić sztuka po sztuce na plecach, łącznie z rowerami. Adrenalina podskoczyła momentalnie, zmęczenie minęło i ważne było tylko, aby gdzieś się noga nie uśliznęła. Po około godzinie byliśmy po drugiej stronie przeszkody wraz z całym sprzętem.
Po ponownym objuczeniu naszych rowerów, ruszyliśmy wartko w górę, aby po około półtorej godziny wspinania się dotrzeć na szczyt serpentyny, z której widok był mniej więcej taki jak na poniższym zdjęciu.
Po dłuższej chwili odpoczynku ruszyliśmy w dół rzeki myśląc, że najgorsze już za nami, bo przecież co więcej może nas spotkać? Okazało się, że dolina rzeki Bartang, do której za chwilę mieliśmy wjechać ma dla nas też sporo niespodzianek, ale o tym już w następnej relacji. Ładowanie zdjęć niestety trwa tutaj wieki…
Piękna relacja. Podziwiam siłę woli w walce z przeciwnościami losu, przyrody i rzeczy martwych. Pozdrawiam i życzę wytrwałości.
Hola Los Wiaheros:) bardzo Was podziwiamy za Waszą rowerową determinację. Jako, że duo MariOlka jest zbzikowane na punkcie jednośladów, to tym bardziej jesteśmy pod wrażeniem i mentalnie Was wspieramy. Po prostu uprawiacie rowerową rzeź;)
My bardzo ubolewamy w temacie rowerowym, bo chcielibyśmy podczas naszej podróży, możliwie często pomykać na rowerze, ale niestety jest mało miejsc, gdzie można wypożyczyć sprzęt…
Pozdrawiamy ze słonecznego Kuala Lumpur.
Za miedzą, w Tajlandi można kupić bardzo tanio używane rowery, np szukając na Craig’s list Bangkok. Dalej tylko przywieźć jej do KL :) Powodzenia!
To co uwidzicie to Wasze. :)
Święte słowa! :)
Ale tam ładnie! Podziwiam za tą rowerową przeprawę.
Wierzę, na słowo, że zdjęcia z tego odludnego miejsca ładują się strasznie długo, lecz na prawdę warto je zamieszczać… ach zazdrości moja… po prostu pięknie tam :)
trzymajcie się
Nie zazdrośc, tylko po prostu spakuj się i tu przyjedź następnym razem! Warto, cholernie warto!
podziwiam :) jakiego rodzaju sprzętu używacie do nawigacji ?
Pozdrowienia ze Staszowa od rafała który kiedyś spróbóje sił ale pieszo
narka jestem waszym wielkim fanem
Pieszo? Uff, to dopiero jest wyzwanie! Trzymamy kciuki i daj koniecznie znać, gdy ruszysz!
Hej, Galaxy SIII i apkę GPS logger.
Genialne zdjęcia! Czuć potęgę gór, budzą należny respekt.