Wcześnie rano wyjeżdżamy z Erbil w stronę granicy iracko-tureckiej. Śpieszy nam się, bo tego samego dnia wieczorem Bartek ma samolot z Diyarbakir do Stambułu, skąd poleci do Polski. Mieliśmy więc 10 godzin, aby pokonać około 800 km, przejechać granicę iracko-turecką i kupić bilet do Stambułu na lotnisku. Cóż… nie wszystko wzięliśmy pod uwagę, lub jak kto woli, życie zafundowało nam dodatkowe atrakcje.
Opuszczamy nasz hotel i jedziemy dwiema taksówkami na coś w rodzaju dworca autobusowego. Jednak jest to dworzec w wydaniu lokalnym i nie ma tam autobusów a tylko taksówki. Wszystko to spowodowane tym, iż w irackim Kurdystanie nie istnieje jeszcze transport publiczny. Wszędzie jeździ się samochodami. Bierzemy samochód z Erbil do granicy iracko-tureckiej za 80 tys dinarów irackich i mkniemy ile samochód daje rady. Dojeżdżamy do Dohul, który obadaliśmy pierwszego dnia pobuty w Kurdystanie i udajemy się do centrum handlowego Mazi Market, aby wydać ostatnie dinary i kupić jakiś jakieś jedzenie na drogę. Godzinę potem jesteśmy na granicy i tu się zaczyna cała przygoda :)
Jeszcze z samochodu dzwonimy do tureckiego Kurda, który świadczy usługi transportowe przez granicę. Umówiliśmy się z nim w drodze do Iraku, że obsłuży nas też w drodze powrotnej za 20 usd od samochodu. Dziś jednak cena była inna – 50 usd. Zagotowało w nas, bo nie byliśmy na to przygotowani i nie mieliśmy zamiaru wydawać tyle kasy. Zaczęliśmy szukać na granicy jakiegoś taniego transportu. Niestety zmowa kierowców była na tyle mocna, że nikt nie chciał zejść poniżej 40 usd. W sumie cwanie robili, bo byli wszyscy z jednej korporacji i z czyichś usług musieliśmy w końcu skorzystać, a że na granicy monopol to im się nie spieszyło. Nam za to bardzo. W końcu prowadzeni naszym cwaniactwem i doświadczeniem podeszliśmy jednego z kierowców na boku. Zapytaliśmy go o transport nie zaraz za granicę a do miasta Batman, które jest oddalone o około 200 km od granicy. Cena zawierała transport przez granicę w wysokości 20 usd (czyli tyle ile chcieliśmy wydać) i przejazd dalej po normalnej stawce do Batman. Zadziałało. Patent okazał się na tyle skuteczny, że pozostali kierowcy, gdy dowiedzieli się, że ten kierowca się zgodził na nasz fortel, zaczęli na niego naskakiwać i wydzierać się po nim. W tym oto momencie wkroczyliśmy do akcji i wyjechaliśmy z polską wiązanko do nich, co wprowadziło ich w osłupienie i się przymknęli. Nasz kierowca poczuł do nas sympatię, że stanęliśmy w jego obronie… hmmm… kto by nie stanął w tym wypadku ;)
Czas jednak leciał i Bartek coraz bardziej nerwowo zaczął spoglądać na zegarek. Atmosfera była bardzo napięta. Dodatkowo formalności po stronie irackiej zatrzymały nas na kolejne 20 minut. W końcu wsiedliśmy do taksówki, aby przejechać około 500 metrów i utknąć w gigantycznym korku na moście granicznym między Irakiem i Turcją. Byliśmy 84 samochodem, a gdy podszedłem pod samą rampę i zdałem sobie sprawę, żę odprawa jednego samochodu zajmuje około 8 minut byłem prawie pewien, że nie zdążymy na wieczór do Diyarbakir. Barti widać było złapał poważnego nerwa. Kombinował z każdej strony, ale na nic nie pomagało.
Nagle… samochody ruszyły i to w dość dużym tempie. Okazało się, że trafiliśmy na zmianę warty i że nowi pogranicznicy tureccy są bardziej żwawi. W około 30 minut byliśmy już przy rampie, a potem nasz kierowa, który zrozumiał, że nam się spieszy wkroczył do akcji. Zaczął omijać poboczem inne auta, jeździł po krawężnikach, trawie i miedzy kolczatkami. Zachowywał się, jakby był u siebie na podwórku, a nie na granicy. Doszliśmy po prostu do wniosku, że ma tu układy i wie, co i gdzie szybko załatwić. Po około 20 minutach byliśmy już po odprawie granicznej, na której nota bene skanowano nasze bagaże, co Alicji było na rękę, bo zgubiła gdzieś swój scyzoryk, a wiadomo, na ekranie skanera wszystko można łatwo dostrzec ;)
Po 10 minutach byliśmy już w Silopii, gdzie zrozumieliśmy fortel, tym razem naszego kierowcy. Zatrzymał samochód przed spożywczym, wywlókł mnie z auta i zaprowadził do sprzedawcy. Ten czystą angielszczyzną wytłumaczył mi, że zmieniamy auto i że jedziemy zwykłą taksówką turecką, którą on nam złapie, bo on po Turcji swoim autem nie może jeździć. Ściema niezła, ale nie ważne. Ważniejsze było to w jaki sposób załatwił kierowcę tej taksówki. Nam powiedział, że finalnie rozliczamy się nowym taksówkarzem i jemu nic nie płacimy, a sam wziął 40 usd od taksówkarza. Wyszło na to, że nowy taksiarz stracił na całej operacji 20 usd, ale nas to jakoś nie martwiło. Po prostu zmieniliśmy auto i ruszyliśmy dalej.
Jeśli myślicie, że to koniec przygód, to się głęboko mylicie. Teraz się dopiero zaczęło! Do przejechania mieliśmy kawał drogi jeszcze – ponad 400 km. W trakcie jazdy zmieniliśmy jeszcze nasze docelowe miasto z Batman na Diyarbakir dopłacając za to 10 usd :) Na prawdę nieźle wyszliśmy na tej całej operacji z transportem z granicy do Diyarbakir.
4 godziny drogi, upał jak diabli, lekko buja – idealne warunki do snu. Dla nas pasażerów oczywiście tak, ale nie dla kierowcy. Po około godzinie jazdy Bartek mówi do mnie: „Andrzej, kierowca chyba przysypia. Trzeba go pilnować!” Adrenalina mi się oczywiście podniosła, tym bardziej, że Alicja i Marta obok spały, a Barti siedząc obok kierowcy widział wyraz twarzy kierowcy. Po około 15 minutach i on przysnął. Walczyłem więc ze sobą, aby być przytomnym i opłacało się. Nagle patrząc na drogę wiedzę, że nasz samochód zjeżdża na lewo, a z naprzeciwka jedzie jakiś TIR, który zaczął mrugać światłami!! Oprzytomniałem od razu i plaskaczem walnąłem kierowcę dodając do tego polskie: „Nie śpij stary…!” Zadziałało! Chwile potem byliśmy już na właściwym pasie, a Alicja, Marta i Bartek zerwali się prawie na równe nogi wlepiając we mnie ślepia i pytając wzrokiem: „Czemu ich budzę?” ;) Jak już wszystkim wytłumaczyłem sytuację, nikt nie miał ochoty na sen. Szybko tez zatrzymaliśmy się na przerwę, gdzie kierowca kupił sobie orzeszki i trzasnął turecką herbatę.
Po około godzinie jazdy, sytuacja się powtórzyła. Tym razem jednak zadziałał Barti, który kulturalnie acz dosadnie trzasnął kierowcę po raz drugi, podał mu orzeszki i skwitował wszystko: „Wpierniczaj te orzeszki i nie śpij!” Gość już drugi raz nie odważył się zasnąć, wręcz powiedziałbym, że się nas bał i „biegającym” wzrokiem rozglądał się po aucie i lusterkach. W ten oto sposób dojechaliśmy do Diyarbakir, od razu do kas biletowych, aby sprawdzić czy są jeszcze bilety. Były! Ale system nie przyjmował Bartka karty kredytowej! Cóż… emocje trzymały do końca. W końcu udało się wszystko załatwić i w spokoju mogliśmy się w już w trójkę rozglądać za jakimś noclegiem. Udajemy się więc do kafejki internetowej blisko lotniska i próbujemy szczęścia na Hospitality Club. Dzwonimy do kilku osób, ale bez powodzenia: tego nie ma w mieście, tamtego akurat odwiedziła babcia, a jeszcze inny podał zły nr telefonu. W końcu lituje się nad nami Mehmet, który po 10 minutach od rozmowy telefonicznej zjawia się na parkingu lotniska i z uśmiechem zabiera nas do siebie.
Najpierw jednak żegnamy się czule z Bartim, z którym świetnie nam się podróżowało po Turcji i Kurdystanie, no w końcu Bart to profesjonalista – pilot wycieczek :) Po nieustających „miśkach” i zapewnieniach, że będziemy się odzywać w miarę możliwości, ładujemy się do samochodu naszego hosta Mehmeta i ruszamy w kierunku jego mieszkania, gdzie czekała na nas kolejna niespodzianka i pełny wrażeń kolejny dzień. Kto zgadnie kim był Mehmet i człowiek jakiej narodowości z minuty na minutę pomaga nieznajomym ludziom oferując im nocleg?