Starszy Pan przechadza się historycznymi uliczkami Chiwy.

I co my mamy odpowiedzieć?

Najczęściej zadawane pytanie w mailach to: skąd brać kasę na podróż. Dziś jednak zajmiemy się drugim najpopularniejszym a raczej pewną ich grupą: Jak jest w Brazylii? Jakie są Chiny? Gdzie polecacie nurkowanie – Tajlandia czy Indonezję, a może Filipiny? A plaże najładniejsze to faktycznie w Australii? Takich maili są… no dobra, nie tysiące, ale dziesiątki i zwykle leżą w skrzynce długo i czekają aż wymyślimy coś, co wydaje się być mądre i prawdziwe, a tak na prawdę nigdy nie jest ani mądre, ani prawdziwe…

Gdy masz na tapecie kolejny kraj, do którego się udajesz, wcześniej czy później zaczynasz szukać o nim informacji. Czy to w Internecie (blogi, fora), czy to pytasz znajomych, czy to chodzisz na slajdowiska i słuchasz opowieści oraz oglądasz zdjęcia innych osób, które już tam były. Zawsze jednak dostajesz subiektywne opinie o danym kraju. Weźmy na przykład tę popularną Tajlandię. To jak ktoś ją postrzega:

  1. zależy od celu wyjazdu. Wypad wakacyjny (czyt. na plaże) czy może kurs gotowania lub masażu. A może po prostu chęć „zabawienia się”.
  2. zależy czy plaża, na której się prażymy była na Phuket (największa i najbardziej zagospodarowana wyspa Tajlandii) czy może na jakiejś małej wysepce, o której nie wspomina Lonely Planet i trzeba wynająć prywatną łódź, aby tam się dostać.
  3. zależy to też od pory roku – monsun i pora sucha to zupełnie dwie różne Tajlandię.
  4. zależy też od tego, czy jadąc z Bangkoku gdzieś na południe (w kierunku swojej plaży) jedziemy stopem, autobusem, czy pociągiem. Jeśli rowerem to jestem pewien, że ten ktoś ma o 197 stopni inne spojrzenie na kraj, niż trzy inne osoby wybierające pociąg, stopa lub autobus.
  5. zależy też od tego, czy podróżujemy sami, czy w parze lub grupie osób. Podróżując samemu jesteśmy najbardziej otwarci na miejscowych. Podróżując we dwójkę jesteśmy w tzw. „cienkiej bańce”, którą jednak stosunkowo łatwo przebić, jeśli tylko tego chcemy i jeśli będziemy zwracać uwagę na ludzi nas obserwujących. Musimy mieć też ochotę z tym kimś porozmawiać. Będąc w dużej grupie prawie w ogóle nie jesteśmy wstanie wsiąknąć w świat, do którego przyjeżdżamy. Generalnie jesteśmy bankomatem, który chodzi i wydaje pieniądze i tego nic nie zmieni.
  6. zależy też od tego, kogo w tym kraju spotkamy, a to zależy od 1, 2, 3, 4 i 5 razem wziętych, bo inni ludzie jeżdżą pociągiem, inni mieszkają na Koh Tao, inni siedzą na targu i sprzedają ananasy na obrzeżach Bangkoku, a inni wieczorami nagabują Cię na ping-pong show w Pattaya.
  7. zależy też od tego, skąd do Tajlandii wjeżdżamy. Czy z Malezji, czy może przylatujemy samolotem relacji Warszawa-Moskwa-Bangkok? Jeśli to pierwsze, to jedzenie tajskie nas tak bardzo nie zaskoczy. Na pewno też następnego ranka nasze poranne „3 minuty na tronie” nie będzie piekło (aż tak bardzo) jak byśmy przylatywali z Polski.
  8. zależy też od tego, ile krajów już wcześniej odwiedziliśmy. Jeśli było się już w Indonezji, wyspy tajskie są ok, ale nie są ŁAŁ! Jeśli jednak wcześniej dane nam było zobaczyć tylko plaże Bałtyku, to wtedy Tajlandia jest fakin cool i rajem na ziemi zarazem!

Jak już wyssiesz od ludzi te ich subiektywne, często sprzeczne ze sobą, opinie to stworzy Ci się pokraczny obraz kraju. Jechać tam? Nie jechać? Rezerwować bilety? Szukać noclegu na pierwszą noc po przylocie? Czy może zamiast do Tajlandii udać się do… Pakistanu?

Wielu podróżujących, którzy piszą i sprzedają swoje opowieści po powrocie do kraju mówi, że do wyjazdu trzeba się bezwzględnie przygotować – podstawa to dobry research i planowanie. Uff… nie mogę tego słuchać. Z jednej strony łechczą tym swoje „zawodowe ego podróżnicze”, z drugiej strony utwierdzają w przekonaniu, że mając krótkie wakacje, szkoda czasu na miejscu i trzeba wiedzieć po co się do tej Tajlandii lub Pakistanu przyjechało. Przecież kolorowe festiwale odbywają się w ściśle wyznaczonych datach, a najlepsze nurkowanie jest na wyspie X, wyspa Y to tylko dla pakietowych turystów! 

Tutaj nasuwa mi się taki oto podział. Osoby podróżujące to:

  1. osoby, które podążają czyimiś śladami i chcą zobaczyć, to co ktoś inny zobaczył, polecił i opisał – nie mylić z projektami podróżniczymi podążającymi śladami historii (Afryka Nowaka, Szukając Witkacego, LongWalk, etc.);
  2. osoby, które odkrywają świat po swojemu.

Nie chcę i nie śmiem oceniać i sugerować, która droga jest lepsza, bo to wszystko jest po raz kolejny SUBIEKTYWNE, tak samo jak nasze opinie o kraju, który właśnie zwiedziliśmy/zaliczyliśmy/poznaliśmy/skosztowaliśmy.

My w czwartym roku podróży jesteśmy więcej niż pewni, że podróżujemy po to, aby odkrywać świat po swojemu, bez przewodnika i sugestii innych. Głęboko w nosie mamy to, czy zobaczymy to co wypada czy nie. Wpadamy na jakiś pomysł i wszystko, co było jeszcze wczoraj do zrobienia, odkładamy na bliżej niekreśloną przyszłość. Nie popadamy jednak też w zupełną skrajność i dla zasady nie ominiemy np. Uluru, bo siara, wstyd i wszyscy tam jeżdżą. Nie dajmy się zwariować! Poza tym jadąc pod to zatłoczone Uluru też możemy je odkryć po swojemu, czyż nie?

Jeśli jednak ktoś nas zapyta, jak się przygotowujemy do swoich wyjazdów, to odpowiemy: wychodzi na to, że im mniej tym lepiej. Może to ze względu na fakt, że podróżujemy już czwarty rok i po prostu pewnego rodzaju schematy nas zmęczyły. Lubimy improwizację i adrenalinę, którą niosą momenty: jest prawie ciemno, nie znamy miasta, do którego właśnie wjeżdżamy, nie mamy pojęcia gdzie jest dzielnica z hotelami i… zwykle lądujemy w czyimś domu, na posterunku policji, w klasztorze buddyjskim lub przy meczecie. Kręci nas to bardzo, ale rozumiemy też, że dla wielu osób jest to na granicy utraty poczucia bezpieczeństwa, bo czasem faktycznie tak jest.

Kilka przykładów z ostatnich tygodni, żeby nie było, że ściemniamy ;) Przyjechaliśmy do Biszkeku z zamiarem odebrania nowych śpiworów z lotniska i pojechania rowerami wokół Jeziora Issyk-kul. Nagle dostaliśmy wiadomość, że Pamir znów jest otwarty – natychmiast wyrobiliśmy wizy i pozwolenia, pognaliśmy do Tadżykistanu bez żadnego przygotowania pod kątem: co trzeba zabrać, co warto zobaczyć, a co ominąć, które drogi mogą być nieprzejezdne, bo śniegu dużo itd. Co z tego wyszło? Jedna z najwspanialszych przygód w tej podróży!

Teraz, po powrocie do Kirgistanu, jesteśmy jednak w kropce, bo nasłuchaliśmy się od wielu spotkanych w Kazachstanie, Kirgistanie i Tadżykistanie osób, że Uzbekistan jest beee. Kraj komercyjny, że wszędzie sprawdzają rejestracje noclegową i że trudno w związku z tym podróżuje się po tym kraju rowerem (przecież śpimy w namiocie bez meldunku!). I powiem Wam, że mamy cholerną zagwozdkę – jechać, nie jechać?

Wiza, zaproszenia i pośrednictwo agencji dla dwóch osób, to prawie 1000zł! Za trochę więcej na rowerach podróżujemy przez miesiąc, a przed nami jest wizja Uzbekistanu – kraju, będącego gigantyczną maszyną biurokratyczną z czasów ZSSR, która nas zaraz po przekroczeniu granicy wessie do swojego skorumpowanego wnętrza!

Trochę odechciało nam się tam jechać, ale… z drugiej strony mamy WIELKĄ ochotę, aby wizję tę zburzyć i przekonać się, że jest tam inaczej. Jak tam jest – nie wiemy (może Wy tam byliście i nam tu coś napiszecie dla odmiany, że są sympatyczni ludzie i że te wszystkie opowieści są na wyrost?). My też mamy podróżnicze dylematy, jak każdy!

Od każdej reguły jest wyjątek.

Jest grupa ludzi, z których opiniami się liczymy. Są osoby dobrze nam znane (niekoniecznie osobiście, może być wirtualnie, z bloga, forum, książek podróżniczych etc.) i wiemy w jaki sposób podróżują, co w podróży cenią najbardziej, gdzie im się podoba, a co ich w podróży wkurza. Jeśli lubimy to samo i (lub przede wszystkim) czujemy, że są szczerzy w tym, co mówią, to jest więcej niż pewne, że ich odczucia o danym kraju czy regionie, pokryją się z naszymi oczekiwaniami. I takich ludzi szukamy – zwykle dają oni najlepsze rekomendacje i znają miejsca, których w przewodniku znaleźć nie sposób.

Przykład? Proszę: gdy byliśmy u Tasa w Alamaty, wysłuchiwaliśmy codziennie jak gadał o Płaskowyżu Assik, że koniecznie musimy zobaczyć, że pięknie, że turyści tam nie docierają itd. Był cholernie nakręcony i przekonywujący, a że już wcześniej miałem przyjemność z nim w góry się wybrać, wiedziałem co lubi! Lubi, baa on kocha góry i pustkę! Płaskowyż Assik okazał się strzałem w 10! Zmęczył nas potwornie, ale samopoczucie po powrocie mieliśmy wyśmienite.

Drugi przykład znów z Pamiru. Mamy przyjemność znać od dawna Łukasza, który jest maniakiem byłych krajów ZSSR. Napisał nam kiedyś w mailu tak:

„[..] Jeśli starczy Wam czasu, to jadąc z Murgabu do Chorogu, weźcie trasę przez Iszkaszim wzdłuż granicznego Pjandżu. Droga dłuższa, ale przecudnej wprost urody z wieloma interesującymi wioskami po drodze – „sanatoria”, muzea, ruiny twierdz, podejścia na punkty widokowe, fascynujące relikty ZSRR, panorama Korytarza Wachańskiego w Afganistanie! Standardowa M41 jest pozbawiona tych atrakcji. Poza tym w dolinie Pjandżu powinno być cieplej i więcej możliwości schronienia się w razie kryzysu pogodowego”

Wyjeżdżaliśmy z Murghab i dzwoni nam w głowach ten email Łukasza. Zbliżaliśmy się powoli do miejsca, gdzie jest wspomniane skrzyżowanie. W końcu dojechaliśmy, popatrzyliśmy z Alicją na siebie i powiedzieliśmy jednym głosem: Jabłona wie, co dobre w podróży! Walić ten wygodny asfalt! Jedziemy przez Kargusz do Ishkashim!

Przez pierwsze dwa dni kląłem jak szewc, bo droga była straszna – luźne kamulce, strome podjazdy, wiatr w pysk i cholernie zimno w nocy, ale… widok z Przełęczy Kargusz o zachodzie słońcaafgańskie szczyty pokryte śniegiemkolorowa dolina rzeki Panj i wspaniali ludzie, zrekompensowali wysiłek i utwierdzili nas w przekonaniu – Jabłona miał rację!

Nie mamy umów z gazetami, że pojedziemy tam i tam, a potem to opiszemy dla nich i sprzedamy. Z podróży nie robimy pracy. Podróżujemy dla siebie, a każdy „pierwszy raz” w danym kraju traktujemy jako swego rodzaju research. Jesteśmy zdania, że jeśli nam się spodoba, to do danego kraju wrócimy, „uzbrojeni” w nasze doświadczenia z wcześniejszej podróży. Nie traktujemy obecnej podróży jako „projektu”, który potem będziemy chcieli sprzedać komercyjnie. Jeździmy po prostu, gdzie nas oczy i wyobraźnia poniesie, a jeśli ktoś komu ufamy, coś nam poleci, to idziemy za tym w ciemno! 

Przewodniki? Generalnie mówimy im NIE, ale skłamałbym, gdybyśmy powiedzieli, że ich w ogóle nie czytamy. Zawsze mamy ze sobą „biblię”, czyli przewodnik Lonely Planet (w pdfach), w razie wielkiego fakapu – możemy podpiąć pendrive’a do kompa i coś doczytać. Poza tym sekcje o historii, kulturze, lokalnym jedzeniu są ok. Doceniamy też wkład wydawnictwa w mapy.

Nie korzystamy z polecanych miejsc w przewodnikach, bo one po prostu nie spełniają naszych oczekiwań, ale też z drugiej strony nie umiemy Wam doradzić, co w Australii warto zobaczyć, a gdzie w Chinach w ogóle nawet nie ma co się pchać – każdy lubi coś innego i to co nas przyprawia o szybsze bicie serca, innych może zanudzić na śmierć. 

Od dziś więc wszystkim, którzy zapytają nas o rekomendację odpowiemy: 
Jedź i sprawdź. Odkrywaj po swojemu.

Pytanie do Was całkiem na serio: Czy kiedykolwiek pojechaliście do jakiegoś kraju na żywioł – zero rezerwacji, zero lektury przewodników – może tylko jakaś mapa kraju? A jeśli nie, to dlaczego? Chętnie poznamy Wasze opinie mimo, iż są subiektywne :)

O autorze: Andrzej Budnik

Alternatywny podróżnik, zapalony bloger i geek technologiczny. Połączenie tych dziedzin sprawia, że w podróż przez australijski interior czy nowozelandzkie góry zabiera do plecaka drona, który pozwala mu przywieźć niepublikowane nigdzie wcześniej zdjęcia i oryginalne ujęcia wideo. Swoją duszę zaprzedał górom w północnym Pakistanie i tadżyckim Pamirze, które odkrywał podczas 4-letniej podróży lądowej przez Azję i Australię. Od wielu lat zaangażowany w aktywizację polskiego środowiska podróżniczego. Założyciel i obecnie współautor najstarszego, aktywnego bloga podróżniczego w Polsce – LosWiaheros.pl. Nominowany do Travelerów 2010 i Kolosów 2013. Zwycięzca konkursu Blog Roku w kategorii Podróże i Szeroki Świat w 2007 roku. Zawodowo licencjonowany pilot drona w firmie CrazyCopter.pl specjalizującej się w fotografii lotniczej i wideo z drona. Łącząc od lat pracę zdalną i podróże stara się promować styl życia określany Cyfrowym Nomadyzmem.

Podobny tekst

Podróż w duecie, czyli „a teraz moja kolej”

Nasza podróż do Australii jest inna od tej ostatniej pod wieloma względami. To oczywiste, bo zmieniamy się my sami, nasze potrzeby, cel …

13 komentarzy

  1. Zupełnie przypadkiem trafiłam kiedyś na Wyspy Berlenga… wyjątkowe miejsce… nawet mewy zdają się być zdziwione że widzą człowieka… :) boskie :)

  2. Pierwsze moje wyjazdy (krótkie, weekendowe zwiedzanie miast) były przypadkami. Lot kupiony tam gdzie tanio, polskibus etc. Jechałem na 2 dni, często bez noclegu, o jakoś to będzie. Fajne, bardzo fajne przygody, włóczenie się gdziekolwiek popadło, ale..

    po jakimś czasie zdałem sobie sprawę z tego, że nie odwiedziłem wielu miejsc wartych odwiedzenia (kwestia subiektywna oczywiście), nie nauczyłem się z tych wypraw zbyt wiele. Byłoby inaczej gdybym miał zwykły przewodnik albo wydrukowane chociaż artykuły z internetu.

    Zaczałem podróżować bardziej przygotowany – przewodnik, wertowanie wszystkiego co się da w internecie – relacje, blogi, fora internetowe, wypytywanie, pisanie maili. Takie wyjazdy bardziej mnie satysfakcjonują – wiem gdzie jestem, co widzę, co zrobić, gdzie pojechać.

    Nie oznacza to jednak, że mam plan wyjazdu, o nie!

    Na przykład w lipcu byłem w Gruzji, sam na ponad 3 tygodnie. Przed wyjazdem naczytałem się dużo, bardzo dużo, miałem zapisaną listę miejsc które warto odwiedzić, do tego przewodnik w plecaku (swoją drogą odradzam strasznie ten co miałem, wydawnictwa Bezdroża). Nie miałem jednak absoulutnie żadnego planu i cały wyjazd był w gruncie rzeczy determinowany tym co usłyszałem od ludzi, innych podróżników spotkanych w trasie (pokrywało się to w większości z moim wcześniejszym „planem” ale trafiłem w kilka miejsc, brałem udział w wydarzeniach o których w przewodnikach ani słowa). Ale jednak ogólny zarys wyjazdu (geograficzny) był, do tego miałem sporą wiedzę o kraju, polityce, historii co procentowało np w rozmowach (dało się konkretniej pogadać z miejscowymi, miałem jakąś możliwość wchodzenia z nimi w dyskusję a nie przytakiwania na wszystko co powiedzą). Teraz myślę, że przez te 3 tygodnie mógłbym po prostu włóczyć się po kraju i na pewno byłoby super (akurat taka specyfika Gruzji) ale byłem w topowych turystycznie miejscach (tłumu turystów poza kilkoma punktami brak) i są one zdecydowanie warte odwiedzenia. Żałowałbym gdybym je pominął.

    Tutaj dochodzi jeszcze jedna kwestia – czas, a właściwie jego brak. Nie każdy może sobie pozwolić na tak częste podróżowanie jak Wy. Ja podróżuję „umiarkowanie” , podliczyłem 2012 i wyszło mi 58 dni w podróży ale mam tą świadomość że w danym kraju będę być może po raz ostatni – jestem ciekawy świata i właściwie chciałbym pojechać…wszędzie. Chcę więc wycisnąć z wyjazdu jak najwięcej, zostawiając sobie miejsce na improwizację ale mając z góry ustalone ramy wyjazdu oraz tak jak wspominałem posiadając sporą wiedzę nt regionu do którego jadę. To mnie bardzo mocno rozwija – blogi, fora, książki, reportaże o różnych aspektach, kraju/regionu..

    Pozdrawiam :)

    • @41ffde8c26173ccd2911c6776ebb6deb:disqus fajnie to ująłeś… Jeśli faktycznie czujesz, że raczej na pewno jesteś tutaj po raz ostatni, to sprawa wygląda zupełnie inaczej. Nawet nie mam zamiaru z tym dyskutować.

      Inna kwestia to fakt, że żyjesz podróżą dużo wcześniej niż ona się zacznie, właśnie do niej się przygotowując. Nam ten aspekt zupełnie odpada, może stąd tak bardzo odmienne zdanie.

      Pozdrawiam również :)

  3. Nie czytam przewodników, nie przeglądam zdjęć miejsc do których jadę. Marzy mi się zorza ale nie odważyłam się jeszcze na puszczenie sobie jakiegoś filmiku przedstawiające owe zjawisko(chociaż chcąc nie chcąc zdjęcia widziałam). Zdarza się, że usłyszę jakąś ciekawą nazwę, coś mnie tam chwyci i to sprawdzam jadąc tam(festiwal balonów w Chambley-to było piękne; znałam tylko nazwę festiwalu bo otworzyłam czasopismo na TEJ właśnie stronie, dalej nie czytałam, nie dowiadywałam się nic o okolicy, ile balonów poleci, gdzie nocować, jak dojechać, etc.)
    Miejscowi lubią czasem podpowiedzieć co warto zobaczyć i z tego korzystam. Jak już gdzieś dojadę to wypytuje na miejscu, co, gdzie i jak.
    Napiszę dlaczego nie posiłkuję się przewodnikami. Zdarzyło mi się raz, że wyczytałam co można byłoby zobaczyć w jakimś mieście i będąc tam, nie udało 'oblecieć’ mi się wszystkiego z listy.. miałam żal do siebie, że mogłam się sprężyć, zobaczyć to i tamto… Im więcej czytam na temat jakiegoś miejsca/zjawiska, tym ono bardziej zaczyna być dostępne, znajome, zanika magia, w tym przypadku, tej pozytywnej moim zdaniem niewiedzy.
    Są opisane zachowania ludzi, różnice kulturowe. Jedziesz i już spodziewasz się jak będą zachowywać się ludzie. Lubię ten moment zaskoczenia, kiedy zauważam, że tu panują inne zasady..widzę różnicę i to jest niesamowite. Ile to razy coś jest opisane w przewodniku, jedzie się w miejsce, patrzy, a tu klapa…przecież nie tak opisywali. A pewnie bez przewodnika człowiek by się ucieszył

    • Ojjj…. trafiłaś w sedno! Element zaskoczenia – uwielbiamy go. Uwielbiamy się dziwić, irytować, wąchać i przyglądać… nie mając pojęcia wcześniej, że to czy owo w danym miejscu zobaczymy!
      Przewodnik niestety sugeruje i wyzwala w nas zawczasu „enzymy podróżnicze”, które nie będą na miejscu już tak silne. W domu na kanapie, nie zwalają tak bardzo z nóg, jak właśnie „w terenie”…
      Rozczarowanie to też temat rzeka…

      Dzięki za ten komentarz, zainspirowałaś mnie własnie do nowego wpisu na bloga! Pozdrawiamy :)

  4. Chyba należę do tych, co starają się jak najwięcej (w danych warunkach) ustalić, dowiedzieć się, przeczytać o miejscu przeznaczenia, racjonalizując to w ten sposób, że wyjazd stanowi dla mnie odskocznię od codziennego życia – niekoniecznie szarego ;) – ale jednak pewnej rutyny i z założenia ma dostarczyć jak najwięcej przyjemności… Jeśli jest wydany jakiś przewodnik – zazwyczaj go kupię, jeśli są dostępne jakieś reportaże – postaram się przeczytać, jeśli w necie są jakieś filmy dokumentalno-podróżnicze – gdy tylko starczy czasu – obejrzę, jeśli historia współczesna danego państwa została opisana w jakiejś nie nazbyt opasłej monografii – przeczytam. Przygotowanie nie polega więc na dokładnym planowaniu marszruty – tego dnia pojadę tu, a następnego tam. W ogóle nie czytam fragmentów przewodnika dotyczących proponowanych restauracji, hoteli, barów itp. – dla mnie mogłoby tego nie być w przewodniku. Skupiam się bardziej na odkryciu miejsc, które potencjalnie wchodzą w zakres moich zainteresowań oraz poszerzeniu ogólnej wiedzy o miejscu docelowym. Czerpię wielką przyjemność, gdy zaczynam (oczywiście to dosyć naiwne założenie ;) ) orientować się w kontekście społeczno-kulturowym danego kraju i zauważać fragmenty rzeczywistości, których bez tego „researchu” bym nie dostrzegł. Jednocześnie będąc na miejscu, staram się być bardziej elastyczny i korzystać z rad innych – szczególnie miejscowych, a dzięki odpowiedniemu przygotowaniu mogę stanowić dla nich, jak zakładam, lepszego partnera do rozmowy.

    Biorąc wszystko powyższe pod uwagę, przyjęło się jednak, że gdy podróżowałem w większej grupie, zazwyczaj to ja byłem osobą odpowiedzialną za logistykę. Po pewnym czasie stało się to na tyle oczywiste, iż moi przyjaciele w podróży niejako tego ode mnie po prostu oczekiwali. Widziałem, że im to odpowiada, bo spadał im z głowy ciężar przygotowań, a jadąc „w nieznane”, byli zaskakiwani co i rusz czymś nowym na szlaku. Z drugiej strony, dziwiłem im się, że przecież w takiej sytuacji pojawia się dla nich ryzyko bycia prowadzonym „za rączkę” i starałem się podsuwać im różne opcje oraz nie determinować niczego z góry oraz korzystać, jak najczęściej z wszelkich okazji do zaburzeń w planie, które pojawiały się mimochodem po drodze. Pamiętam, jak podczas jednego wyjazdu kilkukrotnie padało pod moim adresem pytanie: „A gdzie pojedziemy jutro?”, „A co zobaczymy za dwa dni?” itp. Przyznam, że wówczas coś się we mnie gotowało – czułem się, jak wynajęty na wycieczkę przewodnik. Ostatecznie moja odpowiedź sprowadzała się do zebrania grupki, przedstawienia alternatyw, dokonania wspólnie wyboru i zastrzeżenia, że „plan nie służy do tego, by go przestrzegać w 100%” ;)

    Odnośnie własnych doświadczeń z planowania wyjazdów, to przyznam szczerze, że jednym z najciekawszych doświadczeń podróżniczych było przedreptanie z plecakiem Górskiego Karabachu. Przewodników sensu stricto nie było, relacji w necie też niewiele. Cała trasa została więc zaplanowana w oparciu o radzieckie mapy sztabowe oraz wytyczany wówczas Janapar Route. Wiadomym nam było, że na trasie napotkamy średniowieczne cerkwie, ruiny twierdz, karawanserajów itp., ale nie mieliśmy pojęcia, jak wyglądają, w jakim stanie są zachowane, jak na nie trafić itd. Wszystko ustalaliśmy sami na miejscu, wiele atrakcji wskazywali miejscowi i przyznam, że z tego wyjazdu miałem ogromny szpas! Każdy dzień przynosił coś nowego i zaskakiwał!

    I tu pojawia się kwestia rozczarowań. Skoro o czymś się naczytaliśmy, napatrzeliśmy się na zdjęcia, naoglądaliśmy filmów, to tworzy nam się w głowie wyobrażenie, które później skonfrontowane z rzeczywistością może, teoretycznie, pozostawić nas z niesmakiem. Takie ryzyko istnieje, ale ja bym go nie przeceniał. Osobiście gorzej czuję się, gdy docieram w jakiś zakątek i nie mogę nic konkretnego o nim powiedzieć w danym momencie. Można wszystko doczytać post factum, ale to już dalece nie to samo. Wyobraźnia w tym miejscu zupełnie inaczej pracowała. Większym problemem dla mnie, niż ewentualne rozczarowanie, jest zwiedzanie wielu miejsc w gronie tysięcy turystów, bez najmniejszych szans na intymność.

    Wracając do podstawowego pytania: „czy należy planować wyjazd czy nie?”. Kwestia jest wybitnie subiektywna, a odpowiedź zależy od charteru danej osoby. Człowiek przejawiający oznaki pedantyzmu – będzie planował wyjazd, bo czyni tak w innych aspektach swego życia; człowiek skłonny do improwizacji – pójdzie na żywioł. Osoba łatwo nawiązująca kontakty być może nie będzie widziała potrzeby się wielce przygotowywać, bo wyjdzie z założenia, że wszystkie potrzebne informacje uzyska na miejscu, samotnik i odludek będzie zapewne skłonny nabrać gruntowniejszej wiedzy, bo ma świadomość, że będzie polegał głównie na sobie.

    Zgadzam się z Wami, że nie jest możliwe udzielenie rozsądnej odpowiedzi na pytanie, czy należy planować wyjazd czy też nie? To jest kwestia wybitnie uzależniona od osobistego nastawienia do życia jako takiego. Dużo cenniejsze jest natomiast podsuwanie narzędzi, które mogą być pomocne w podróży oraz wszelkich inspiracji i Wasz blog z tej misji wywiązuje się znakomicie :)

    Co do Uzbekistanu już głos zabierałem, więc teraz nie będę ;) Tym bardziej, że zapewne jestem spaczony ogromnym sentymentem, jaki żywię do tego kraju ;)

    I jeszcze ad vocem: „Będąc w dużej grupie prawie w ogóle nie jesteśmy w stanie wsiąknąć w świat, do którego przyjeżdżamy. Generalnie jesteśmy bankomatem, który chodzi i wydaje pieniądze i tego nic nie zmieni.”

    Mocne stwierdzenie, oddające trend, że im jest większa grupa, tym bardziej staje się wyalienowana z otoczenia, jednak nie we wszystkich realiach znajdujące potwierdzenie. W miejscach turystycznych zapewne tak właśnie jest – wówczas grupa stanowi sama dla siebie ośrodek, ma poczucie bycia jedną z wielu podobnych, nie otwiera się na zewnątrz i nikt tego zresztą od niej nie oczekuje, woli skupić się na aktywności w bezpiecznym, dobrze sobie znanym gronie. Wszystkim zależy bowiem, by dobrze się bawiła, co częstokroć sprowadza się do szastania gotówką. W krajach, które nie leżą jednak na głównym szlaku, powyższe nie do końca się sprawdza. Miejscowi są zaintrygowani „obcymi”, chcą porozmawiać, czegoś się dowiedzieć, zaprosić ich do wspólnego stołu lub chwilowej rozmowy. Nastrój udziela się intruzom, postrzegają miejscowych nie jako pazernych i zachłannych, zarabiających na turystach „biznesmenów”, lecz dostrzegają w nich ludzi poprzez pryzmat ich profesji, miejsca zamieszkania, losów historycznych itd. W końcu ktoś robi pierwszy krok – „obcy”, kupując chleb albo miejscowy, pytając „Wy otkuda?”. Warunkiem koniecznym jest jednak otwartość grupy i gotowość do wyjścia naprzeciwko miejscowym. Jeśli bowiem udzieli się od niechcenia odpowiedź „My iz Polszy” i pogrąży się na powrót w dyskusji o „starych Polakach i karabinach” lub – nie daj Boże – „o dupie Maryni”, to rzeczywiście wysyłamy co najwyżej bankomatowy komunikat.

  5. AnonimowyAndrzej

    Pojechać bym pojechał. Od 16 roku życia nakręcam się na większą wyprawę, już 19 prawie na karku, a dalej zajawka nie znikła, dalej podróżuje gdzie tylko mogę (teraz pisze z wyspy położonej na Morzu Północnym), dalej od razu po szkole chciałbym złapać prace za granicą, aby zarobić na podróż, Polska już przejeżdżona i odkryta, chciałbym zobaczyć świat, więc tak, pojechałbym na żywioł, nawet tu i teraz.

    Pozdrawiam i zazdroszczę

    PS. Przewodnicy są straszni ;)

  6. Uzbekistan jest spoko, warto jechać. Mnie zwłaszcza cmentarz okrętów w
    Munjak przypadł do gustu, nawet nie Samarkando-Bucharo-Chiwy (nie lubię
    komercyjnych gwoździ programu – chodź nie da się ukryć że imponujące).
    Kontrole policji są
    częste i nierzadko uciążliwe (w Taszkiencie to plaga) ale w innym stylu
    jak w Kirgistanie dla przykładu. Oni sprawdzają papiery i chyba
    faktycznie pilnują porządku bo nie zapłaciłem ani jednej łapówki. Ba!
    nawet przekonałem się że tamtejsza milicja służy pomocą i zawsze to ich
    pytałem jak gdzie dotrzeć, ile kosztuje autobus, taxi itp.. poczuwają
    się do pomocy obywatelom a zwłaszcza europejskim. Tym sposobem udawało
    się mi oszacować realny koszt transportu i miło negocjowało się cenę u
    marszruto-harpi mając milicję u boku :D Do Kirgistanu mam strasznego
    pecha i zawsze mam jakieś negatywne przygody z tamtejszą władzą. To
    prawda, że wymagana jest rejestracja w hostelach albo bilety kolejowe
    jak się przemieszczasz by okazać to w razie potrzeby. To teoria – w
    praktyce nikt mi tego nie sprawdził (ani policja ani przy wyjeździe z
    kraju na granicy z Kirgistanem). Spałem u dobrych ludzi kilka razy i
    oczywiście nikt mi kwitków nie wypisywał więc się da ;) Tak sobie teraz
    myślę, że Uzbekistan przez tę przykręconą totalitarną śrubę ma swoje
    plusy. Jest zdecydowanie mniej dziadostwa niż np. w Kirgistanie. Nawet
    zwykli ludzie mówią, że teraz policja faktycznie pomaga obywatelom i to
    da się zauważyć. Dzięki złożą ropy i gazu widać że była to silna
    republika CCCP i jako oddzielny kraj gospodarczo radzi sobie
    zdecydowanie lepiej od KG oraz TDJ.

  7. A tak jeszcze o metodzie podróżowania, planowaniu etc… Ja osobiście
    lubię być zorientowany teoretycznie w realiach danego kraju zanim gdzieś
    pojadę, czytam książki, raporty, oglądam filmy, blogi przeglądam. Potem
    miło jest podpytać autochtonów o to czy tamto. Zweryfikować stereotypy,
    zdanie miejscowych na wiele tematów. Nie lubię zorganizowanych
    wyjazdów bo mało wnoszą do życia, sprowadzają podróż do „zaliczania
    miejsc” i są nierzadko lansem w prymitywnym stylu a i potem słyszę o
    przygodach w hostelu, ile to ludzi było w basenie albo że klima w
    autobusie nie działała. To była przygoda. A co mnie obchodzi jak
    moczyłeś d. w Tunezji? To raczej nie jest podróżowanie a wypoczynek za
    granicą z opcją przynieś mi coś do picia. Owszem wiele biur oferuje
    zwiedzanie często nieźle przygotowane. W pewnym sensie to rozumiem, są
    ludzie którzy potrzebują czegoś takiego, zawsze jednak kontakt z ludźmi
    jest ograniczony i sprowadza się do „zobacz to i tamto a na koniec
    zapłać”. Nie przepadam za miejscami gdzie jest dużo turystów i ogólnie
    pojętej maszynerii turystycznej. Lubię podróżować po swojemu spokojnie i
    bez pośpiechu – samemu albo z maksymalnie 3 osobami. Kontakt z ludźmi
    jest bezcenny. Preferuje miejsca do których nie poleca się jeździć bo
    niebezpiecznie, biednie albo coś tam. Zawsze sobie myślę wtedy „sraty
    pierdady” właśnie tam pojadę. Chodź to może w pewnym sensie
    nieodpowiedzialne okazuje się w znakomitej większości, że tam właśnie
    poznaje się świetnych ludzi i zabiera ze sobą niezapomniane wspomnienia.
    Zdecydowanie podróżniczo wolę kraje dzikie, biedne, szare myszki, mają
    one w sobie inną jakość którą do końca nie potrafię określić ale to jest
    to co najbardziej lubię.

  8. Nie rozumiem deklaracji w stylu nie czytam nic o kraju do którego jadę – chyba, że to konkurs na „najbardziej spontanicznego i wyluzowanego podróżnika ever” – warto chyba sprawdzić informacje o ewentualnych wymaganych szczepieniach oraz wizach i innych atrakcjach wjazdowych. Temperatury i info o klimacie też sprawdzam, no nie wszystko się ze szkoły pamieta, a przy dzieciach temat nabrał większej wagi ;) Co do reszty – moje wyjazdy trwają ok 3 tygodni, więc aby przedłużyć sobie tę radość, jak już mam bilety i pewne jest gdzie jedziemy, to czytam najczęściej LP i lubię informacje o historii, kulturze i takie tam pierdołki o kraju. Część w stylu must see traktuję z duuużym przymróżeniem oka po kilku rozczarowaniach z pierwszego wyjazdu, rzeczywiście to co poleci LP najlepiej omijać szerokim łukiem bo cała masa backpackersów już to zadeptała, aczkolwiek są miejsca tak znane, że LP nie musi ich polecać i jeżeli mam ochotę je odwiedzić to wdech, wydech, nastawiam się na rzeszę turystów tam obecnych i jadę. Z kolei blogów nie czytam, tzn. ok czytam tego od jakiegoś czasu, ale nie pod katem konkretnego kraju, i na forach nie wypytuję jak było, bo nie interesuje mnie zbytnio co inni w danym kraju porabiali. Trasy podróży tez nie planuję, wyjdzie jak wyjdzie na miejscu się okaże co nam w duszy zagra, znane są daty wyjazdu i powrotu.
    A no i lubię jeszcze z LP te informacje o nr autobusów czy mapki – ułatwiają życie, zwłaszcza jak się podróżuje całą rodziną, tj. z dwójką małych dzieci:)
    Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *